(fot. Nasze Sprawy, kwiecień 2014)

(fot. Nasze Sprawy, kwiecień 2014)

Sudan Południowy jest wciąż w stanie wojny domowej. W ciągu czterech miesięcy walk pomiędzy siłami wojsk rządowych z prezydentem Sudanu Południowego Salva Kiir’em na czele, a rebeliantami, którym przewodzi były wiceprezydent Riek Machiar zginęło już ponad 20.000 ludzi.

W całym kraju z powodu walk swoje wioski opuściły setki tysięcy ludzi. Wojna, domowa pomiędzy Dinkami i Nuerami, która trwa w kraju na nowo od grudnia 2013 r., sparaliżowała produkcję żywności. Według danych ONZ ok. 4 milionom ludzi grozi głód. Na domiar złego właśnie zaczyna się pora deszczowa, która przez najbliższe pół roku w całym kraju będzie przynosić powodzie, zaś w wielu wioskach i w obozach dla uchodźców – ryzyko epidemii.

Koniec kwietnia 2014 roku w Sudanie Południowym zaznaczył się masakrą w Bentiu. Ponad 200 cywilów zabito, a ponad 400 zostało rannych podczas ataków na meczet, kościoły, szpital oraz byłą placówkę ONZ. Światowe agencje informacyjne podają w wiadomościach, iż to rebelianci opanowali miasto. Wielu ludzi z tego regionu Sudanu Południowego twierdzi jednak, iż to regularna armia rządowa dokonała tego zbrodniczego czynu. Podczas gdy agencje informacyjne podawały, iż rebelianci opanowali kościoły, szpitale oraz opuszczoną placówkę ONZ, w której obsługiwano program wsparcia żywnościowego, uciekający cywile nieśli w świat odmienną informację, iż to właśnie wojsko rządowe krwawo panoszyło się w Bentiu. Czy świat dowie się prawdy? Jedno jest pewne. Posyłając w świat informację, iż to rebelianci stoją za masakrą, wprowadza się zamieszanie i zrzucenie odpowiedzialności za ten haniebny czyn, oskarżając rebeliantów o gwałty i zabicie setek ludzi.

W ostatnim tygodniu w naszej misji MAJIS w Akol Jal prowadziliśmy warsztaty ANIMAL HUSBANDRY, czyli hodowli bydła, z lokalnym weterynarzem, jedynym na cały stan Lakes State. Po tym, jak ogród z warzywami daje zajęcie kobietom z Akol Jal, szkółka drzew pracę kilku kolejnym, poszerzamy zaangażowanie o hodowlę bydła. Zakupiliśmy dwa dorodne woły z zamiarem, by dzięki nim zaorać nowo wykarczowane i przygotowane miejsce pod uprawę kukurydzy, sorga i prosa. Obecnie obydwa woły: Malou and Majak (to ich imiona, gdyż w kulturze Diknów każdy byk i każda krowa ma swoje imię) przechodzą trening zanim staną do zaprzęgu przy pługu. To początki naszych upraw, ale od czegoś trzeba zacząć. Mamy świadomość, iż głód grozi ludziom, więc im wcześniej zabierzemy się za przygotowanie pól pod uprawy, tym lepiej.

Kurs hodowli bydła ubogacony o najnowsze zdobycze techniki i nauki bardzo przypadł do gustu mieszkańcom Akol Jal. Dowiedzieli się nowych spraw na temat hodowli, chorób, sposobów leczenia i codziennej troski o zwierzęta. Taki kurs to mnóstwo przygotowań dla naszej czterdziestki uczestników, m.in. organizacja ludzi, przewożenie krzeseł z miasta do buszu, spotkania z miejscowym lekarzem weterynarii, zakupy jedzenia, organizacja zaplecza kuchennego itd.

Jak się okazało, jedynie pięciu mężczyzn wzięło udział w warsztatach. Pozostali uczestnicy to kobiety których było 35. To one każdego dnia po zajęciach przynosiły do swoich domów nowe zdobycze nauki i techniki, tłumacząc i wyjaśniając swoim mężom to, czego się nauczyły. Myślę, że bez żadnych przeszkód zdadzą końcowy egzamin. Jak się okazało, największym wyzwaniem kursu była sprawa zapisu informacji. Jedynie dwóch najmłodszych mężczyzn i dwie kobiety z całego grona posługują się długopisem i umieją czytać w języku Dinka. Pozostali członkowie nie znają języka pisanego, tak Dinka, jak i języka angielskiego. Stąd edukacja jest naprawdę na pierwszym miejscu – najpierw edukacja dorosłych, dalej edukacja dzieci i młodzieży. Niestety średnie pokolenie, czyli młodzież nie chce pójść do szkoły. Wybiera życie w obozach dla krów, gdzie przebywa dzień i noc z dala od szkół i edukacji.

W drugim tygodniu kursu nasze zajęcia zostały przerwane z powodu informacji o nadchodzących wojownikach z sąsiedniego plemienia. Takie ataki maja miejsce co kilka tygodni. Wojownicy klanów Dinka dziś już nie noszą włóczni, lecz karabiny. I są bardziej niebezpieczni. Jak się można domyślić, wszyscy uczestnicy warsztatów rozbiegli się do swoich domów. W ciągu 10 minut najmłodsi pasterze przyprowadzili wszystkie kozy z wioski w liczbie ok. 200 do ogrodzenia naszej misji, gdzie mogły czuć się bezpieczne. Nam kazano wracać do miasta. Chcieliśmy pozostać z naszymi ludźmi podczas tych trudnych chwil, jednak ze względu na lekarza weterynarii i dwóch tłumaczy, którzy byli z nami, decyzja była jasna i szybka. Nie możemy ryzykować życia ludzi, którzy nam pomagają w misji jako prowadzący warsztaty czy jako tłumacze. W drodze powrotnej spotkaliśmy mnóstwo młodych chłopaków wszyscy z AK 47 – biegli, by bronić swojej wioski Akol Jal. Cóż, tak tu jest, co kilka tygodni. Jak się okazało, atak został szybko odparty. Kolejnego dnia wznowiliśmy warsztaty na nowo. Przed nami nowe wyzwania, nowe kursy, wprowadzenia a także misja niesienia pokoju i przebaczenia.

Tomek Nogaj SJ/ RED.