(fot. photo.anger/ Flickr.com/ CC)

(fot. photo.anger/ Flickr.com/ CC)

„Każdy człowiek, który jest poza miłością, jest poza Bogiem, poza światem i poza życiem. Miłość jest jedynym skarbem, jaki możecie gromadzić na tym świecie i zabrać ze sobą na tamten świat”. (Św. Charbel)

O miłości mówi się i pisze dużo, zdecydowanie za dużo. Zamiast produkować kolejne słowa, warto wziąć sobie do serca jedno proste polecenie św. Ignacego Loyoli z medytacji kończącej Ćwiczenia duchowne. W Kontemplacji [pomocnej] do uzyskania miłości Ojciec Ignacy krótko i dobitnie mówi, że „miłość winno się zakładać więcej na czynach niż na słowach” (Ćd 230). I bez wchodzenia w dodatkowe wyjaśnienia czy rozbudowane dowody odsyła każdego do osobistego doświadczenia miłości Boga, czyli do kontemplacji tego, „jak Bóg działa i pracuje dla mnie we wszystkich rzeczach stworzonych na obliczu ziemi” (Ćd 236).

Dlaczego św. Ignacy odsyła do kontemplacji Boga? Dlatego że Bóg jest mistrzem tego kochania, które bardziej polega na działaniu aniżeli na mówieniu, bardziej na dawaniu aniżeli na braniu. A komu uda się „podpatrzyć” Boga przy tak pojętym miłowaniu, nie tylko sam rozpali się miłością, lecz także zacznie dzielić się nią z innymi. Miłość staje się sensem jego życia, a sam człowiek – płomieniem, który zapala inne płomienie. Oto wzór miłości pięknej i czystej, idealnej i realnej zarazem, jednocześnie boskiej i w pełni ludzkiej.

Gdy brakuje miłości

Z pewnością powyższe wprowadzenie do tematu wybrzmiało pięknie, choć dla niektórych pewnie tak pięknie, że aż nierealnie. Istnieje przecież spora część ludzkości, która nie zgodziłaby się ze św. Ignacym, gdyż nie tylko nie dostrzega tego, „jak Bóg działa i pracuje dla nich we wszystkich rzeczach”, ale widzi wręcz coś odwrotnego: „że Bóg jest ich największym, najbardziej nieobliczalnym zagrożeniem i wrogiem, który w każdej chwili, z zimną nienawiścią, może zabrać wszystko i nie dać nic w zamian” – jak z gniewem napisał anonimowy autor na jezuickim portalu. I trudno się dziwić, skoro nie doświadczył miłości, a życie okazało się jedną, niekończącą się historią odrzucenia przez innych. Miłość jest zawsze odpowiedzią na miłość. Potwierdzają to zarówno przykłady negatywne, gdy ktoś jest niezdolny do miłości, ponieważ nigdy jej nie doświadczył, jak i te pozytywne, w których jesteśmy świadkami swoistej sztafety miłości.

Jednak czy Bóg jest w stanie przebić się do poranionego i niezdolnego do miłości serca? Można by odpowiedzieć przekornie: Bóg może nie, ale miłość na pewno tak, choć przecież to pozorna sprzeczność, bo Bóg jest miłością (J 4, 8. 16). Problem nie jest natury teologicznej czy filozoficznej, a raczej pedagogicznej. Bardziej trafne od pytania „czy” jest pytanie „jak, w jaki sposób” Bóg-miłość tego dokona? Co więcej, z praktyki duszpasterskiej i psychoterapeutycznej wiadomo, że ludziom cierpiącym na brak miłości, cierpiącym tak bardzo, że zmuszonym do szukania pomocy, znacznie łatwiej jej udzielić niż tym, którzy nie podejmują w ogóle tego tematu lub co gorsza zamknęli się w jakimś marazmie czy cynizmie. Jak ta pomoc się dokonuje? Oto właśnie tajemnica działania miłości. Postaram się przedstawić scenariusz przewidziany logiką Ćwiczeń duchownych św. Ignacego Loyoli.

Daj mi jedynie miłość

Zawsze mnie zastanawiało, dlaczego św. Ignacy kluczową kontemplację Ćwiczeń duchownych – „pomocną do uzyskania miłości” – umieścił właśnie na końcu, a nie w jakimś lepszym, bardziej eksponowanym miejscu. Odpowiedzi specjalistów są różne, ale wydaje się, że kryje się za tym bardzo prosty zabieg pedagogiczny: dopiero u kresu Ćwiczeń odprawiający je jest w stanie pojąć, o co chodzi w miłości i że od początku chodziło o miłość, choć niekoniecznie została ona tak wprost nazywana. Cztery tygodnie Ćwiczeń to czas kontemplacji wielkich dzieł Boga: od stworzenia zaczynając, przez dzieje zbawienia i odkupienia, na Zmartwychwstaniu kończąc. Kontemplacja ta jest bardzo specyficzna, bo od razu wprzęgnięte zostają w nią także osobiste dzieje odprawiającego rekolekcje. Nie tylko wspomina on działanie Boga, ale – co na każdym kroku podkreśla św. Ignacy – uczestniczy w nich i w ich świetle ogląda własną historię, która jest częścią dziejów zbawienia.

Dopiero w tym szerokim kontekście odprawiając ignacjańskie Ćwiczenia może zrozumieć głęboki sens prostego wyrażenia przywołanego na wstępie, by widzieć, „jak Bóg działa i pracuje dla mnie we wszystkich rzeczach”, bo sam przeszedł krok po kroku każdą z tych wielkich i mniej szych rzeczy. I na końcu ze zdumieniem odkrywa, że chodzi o coś uniwersalnego i kosmicznego, a jednocześnie bardzo osobistego, dotykającego jego osoby w sposób indywidualny i konkretny. Chodzi o miłość.

Można to porównać do wejścia na wysoką górę – dopiero z jej szczytu obejmiemy wzrokiem cały horyzont, a w jego kontekście zobaczymy na nowo przebyty szlak. Z tej perspektywy nawet momenty trudne i bolesne nabierają nowego znaczenia, a fakt ich pokonania lub otrzymana w tym celu pomoc nabierają wyjątkowej wartości, nawet gdy jasno i wyraźnie widzimy własne błędy i ograniczenie. Podobnie dopiero pod koniec rekolekcji odprawiający jest w stanie „przywieść sobie na pamięć dobrodziejstwa otrzymane – stworzenie, odkupienie, a także dary poszczególne” (Ćd 234) i odpowiedzieć na nie z proporcjonalną hojnością i wypowiedzieć słowa modlitwy zawierzenia: „Zabierz, Panie, i przyjmij.” (Ćd 234). Intrygująca jest logika tej modlitwy. Oddając do dyspozycji Bogu wszystko, jednocześnie prosi tylko o jedno: „Daj mi jedynie miłość Twą i łaskę, albowiem to mi wystarcza” (Ćd 234). Szkoła Ćwiczeń św. Ignacego to w gruncie rzeczy szkoła miłości, w której najgłębszym odkryciem jest to, że wszystko jest łaską wszystko jest miłością. A „człowiek, który jest poza miłością, jest poza Bogiem, poza światem i poza życiem” – jak mówił przytoczony w motcie św. Charbel.

Owoc Ćwiczeń duchownych można porównać tylko do jakiegoś zasadniczego wstrząsu, po którym nic nigdy nie jest już takie samo. To coś podobnego do wstrząsu, jakim jest na przykład odzyskanie wzroku lub słuchu, którego człowiek pozbawiony był od urodzenia. Treścią tego wstrząsu jest właśnie miłość, poza którą nic już nie ma znaczenia i w której wszystko nabiera nowego znaczenia. Czy każdy odprawiający rekolekcje osiąga ten stan świadomości? W jakimś stopniu pewnie tak, ale – jak to bywa ze zmysłami – by nie uległy atrofii czy przytłumieniu, muszą być nieustannie wykorzystywane.

Oczyszczenie spojrzenia na miłość

„Widzieć – to znaczy zaskoczyć rzeczy, zanim świadomość zawładnie nimi, zanim je włączy w swoje deformujące operacje” – napisał kiedyś trafnie Józef Czapski. O taką zdolność patrzenia tu chodzi. Dodajmy jednak od razu, że u wielu jest ona mocno zaburzona. Często powodem jest jakieś cierpienie i silne, negatywne emocje, które prowokuje. Proces oczyszczania spojrzenia jest zwykle dość długi i bolesny. Różne jego etapy można obserwować z bliska, na przykład w procesie kierownictwa duchowego lub w pewnym stopniu w psychoterapii.

Zwykle zaczyna się od wyrzucania z siebie wszystkich problemów, trudności i cierpień, opróżnienia ciężkiego worka życiowych doświadczeń, który osoba dźwiga na sobie. Trzeba pozwolić jej wypowiedzieć się do końca, by mogła wyrazić towarzyszące jej uczucia. Mówienie jej o miłości na tym etapie jest zawsze przedwczesne i zawsze chybia celu. Pierwszy akt miłości to przyjęcie osoby taką, jaką jest – bez oceniania i bez potępiania. Dopiero kiedy wyrzuci z siebie już wszystko, wtedy – uwolniona na moment od przygniatającego ją ciężaru – może spojrzeć na siebie z dystansu i bardziej obiektywnie ocenić to, co składało się na ów ciężar. Często odkrywa wówczas z zawstydzeniem, że sama nie jest bez winy, że spora część trudności jest wynikiem jej własnej – bardziej lub mniej świadomej – działalności, a pretensje kierowane do Boga i do całego świata są projekcją własnej odpowiedzialności, której sama nie była w stanie sprostać.

Już to pierwsze otwarcie oczu jest łaską, łaską bolesną. Dlatego konieczna staje się życzliwa obecność drugiego człowieka, zdolnego ogarnąć pozytywnym spojrzeniem pogmatwaną historię życia. I nie trzeba wtedy wiele, by ktoś dzięki odzyskanemu widzeniu i przy wsparciu kogoś z boku na nowo odnalazł sens i cel własnego życia, by z nową siłą podjął stary ciężar i w wolności poniósł go dalej.

Szczególny przypadek sytuacji, w której człowiekowi konieczna jest pomoc kogoś innego, to problem cierpienia niezawinionego. Od zarania dziejów jest on przeszkodą, o którą potykają się ludzie wierzący w Boga–miłość, a którą wykorzystują do znudzenia Jego przeciwnicy. I do dziś nie znalazł on zadowalającego wszystkich wytłumaczenia, bowiem to, co zadowala wierzących, jest absolutnym skandalem dla niewierzących. Jednak by nie wdawać się w ten niekończący się spór, oddam głos komuś znacznie przenikliwszemu, kto takie sytuacje wyobraża sobie jako okazję do tajemniczego dialogu, w którym Bóg, niczym cierpliwy terapeuta, nie tyle ucieka przed odpowiedzią, ile raczej odkłada ją w czasie.

„Skandalem wszechświata nie jest cierpienie, lecz wolność. Bóg uczynił wolnym swoje stworzenie, i to jest największy ze skandali, bo od niego właśnie pochodzą wszystkie inne. […] W tej chwili, na świecie, w głębi jakiegoś zagubionego kościoła, albo nawet jakiegoś domu, czy też na zakręcie opustoszałej drogi, jest taki biedny człowiek, który składa ręce i z dna swej nędzy, nie bardzo wiedząc, co mówi, albo nic nie mówiąc, dziękuje dobremu Bogu, że stworzył go wolnym, że uczynił go zdolnym do miłości. Gdzieś indziej, ja nie wiem gdzie, jest matka, która po raz ostatni kryje swą twarz w malutkiej piersi, która już się nie poruszy, matka przy swym zmarłym dziecku, ofiarująca Bogu jęk wyczerpującej rezygnacji, jak gdyby Głos, który rzucił słońca w przestworza tak, jak ręka rzuca ziarno, Głos, który sprawia, że drżą światy, szeptał jej słodko do ucha: Wybacz mi. Pewnego dnia dowiesz się, zrozumiesz, będziesz mi dziękować. Ale teraz to, czego oczekuję od ciebie, to twoje przebaczenie, wybacz. Oni – ta biedna wyczerpana kobieta, ten biedny mężczyzna – znajdują się w samym sercu tajemnicy, w sercu powszechnego stworzenia i nawet wewnątrz samej tajemnicy Boga” – pisał Georges Bernanos.

Dzień, do którego odsyła Głos, jest owym dniem, który gdy nastanie, nigdy się nie skończy. Teraz widzimy jakby w zwierciadle, niejasno; wtedy zaś [ujrzymy] twarzą w twarz (1 Kor 13, 12) – zapewniał św. Paweł i to właśnie na zakończenie Hymnu o miłości.

Nie sposób w pełni zrozumieć prawdy o miłości bez prawdy o zmartwychwstaniu. To, co w Kontemplacji [pomocnej] do uzyskania miłości możemy jedynie przeczuwać i w przebłysku dostrzec, to w zmartwychwstaniu będzie codziennością. To będzie prawdziwie głęboki wstrząs, po którym nic już nie będzie takie samo. Częścią tego wstrząsu stanie się zaskoczenie, jak głęboko i intymnie Bóg-miłość był obecny w nas już tutaj.

Bardzo prosto, ale dobitnie napisał o tym C.S. Lewis w zakończeniu swojego głębokiego traktatu o miłości: „Kiedy zobaczymy oblicze Boga, przekonamy się, że znaliśmy je zawsze. On brał udział we wszystkich ziemskich przeżyciach naszych bezgrzesznych miłości. On je stwarzał, podsycał, dzień po dniu nimi kierował. Wszystko, co w nich było prawdziwą miłością, należało, nawet tu, na ziemi, bardziej do Niego niż do nas, a do nas dlatego, że było Jego”. Dla ludzi wiary to oczywiste, bo w Nim […] żyjemy, poruszamy się i jesteśmy (Dz 17, 28).

Zycie-Duchowe/ Stanisław Morgalla SJ (ur. 1967), psycholog, kierownik duchowy, wykładowca Papieskiego Uniwersytetu Gregoriańskiego w Rzymie. Opublikował między innymi: Dojrzałość osobowościowa i religijna; Miłość do kwadratu; Duchowość daru z siebie.