(fot. shutterstock.com)

(fot. shutterstock.com)

Spałem już. Obudził mnie sygnał internetowego połączenia telefonicznego. Powtórzył się sygnał raz i drugi. Za trzecim razem odebrałem telefon. Rozległ się znajomy głos członka mojej dawnej grupy z Aleppo. Ranię znam od czasów, gdy była jeszcze na studiach. Pamiętam ją z obozów, rekolekcji, spotkań w grupie i spotkań osobistych. Jest znanym lekarzem. Osobą bardzo inteligentną… Nie chodzi jednak o jej curriculum vitae…

Nareszcie możemy porozmawiać, bo wiele wcześniejszych usiłowań było chybionych. Niestety szybko psuje się fonia. Jej głos się rozpływa, przechodzi w jakiś dziwny elektroniczny pobrzęk. Padają strzępy słów, z których buduję logiczny sens naszej rozmowy. Dziwne jest jedynie, że gdy Rania się śmieje, jej śmiech brzmi wyraźnienie, nie jest zakłócony. Proponuję jej, żeby po każdym wyrazie się śmiała, może wtedy przekaz będzie integralny…

Posypały się ostatnio pociski na chrześcijańską dzielnicę mieszkaniową. Spadają też na dzielnicę muzułmańską, znajdującą się również w części „rządowej” tego miasta, ale każdy troszczy się w pierwszym rzędzie o swój dom, to znaczy miejsce, w którym decyduje się jego przeżycie kolejnego bombardowania albo śmierć pod gruzami własnego domu.  Domy w chrześcijańskiej dzielnicy Sulejmanija są przylepione jeden do drugiego. Mają wspólne ściany. Wszystkie mają jedno albo kilka pięter dodatkowych, budowanych sukcesywnie, najczęściej sposobem gospodarczym. Konstrukcja jest bardzo wrażliwa na uderzenie bomby i gdy ona wybucha, walą się wówczas całe budynki i uszkodzeniu ulegają te, które są po sąsiedzku. Giną pod gruzami ludzie, bo nie ma się gdzie schować.

Czujemy się zwykłymi statystycznymi numerami – mówi Rania – które egzystują jeszcze ciągle po tej stronie bilansu życia i śmierci, ale w każdej chwili mogą zostać przeniesione na drugą. Nikt się nami nie interesuje. Cztery lata przeżywamy już tę okropną samotność. Czujemy się ofiarami, którym na chwilę odroczono wyrok. Gdy jadę samochodem nieraz schylam odruchowo głowę, bo wydaje mi się że nadlatuje „saruh” czyli rakieta i zaraz zginę. Najbardziej boję się kalectwa. Kto by się mną wówczas zajął? Moi rodzice są staruszkami, a córka młodziutką dziewczyną.

Nie chciałam opuścić kraju, bo kosztowało mnie wiele, aby zostać lekarzem i wyrobić sobie tutaj pozycję. Lubię swoją pracę. Gdybym ją utraciła, w jakimś obcym kraju, który nie  uznaje mojego dyplomu, byłoby to dla mnie śmiercią cywilną. No i kocham swój kraj. Dumna jestem z tego, że jestem Syryjką. Nie można jednak żyć w piekle i w którymś momencie człowiek zmuszony jest do tego aby szukać bezpiecznego kąta. Dla nas jednak granice są zamknięte. Miałam propozycje pracy w Emiratach, ale dla Syryjczyków nie ma tam wiz.

Co nam pozostaje do zrobienia ? Europa jest dla nas zamknięta, a ci którzy chcą się dostać do niej nielegalnie często przypłacają to usiłowanie życiem. Nie mówię już nawet o tym , że nie ma wody w kranach, że brakuje prądu, że strasznie droga jest żywność. Najgorsze ze wszystkiego jest jednak, że wokół nas dziczeje świat. Ten fakt najbardziej rani nasze dusze. No, i to milczenie świata, który wspiera naszych katów swobodnie przechodzących przez granicę turecką, zaopatrywanych w coraz bardziej śmiercionośną broń.

Kiedy odbiór telefoniczny popsuł się zupełnie, zdążyliśmy jeszcze tylko napisać do siebie parę zdań i jeszcze raz usłyszałem jej śmiech na pożegnanie. Czy będzie jeszcze następna rozmowa?

Zygmunt Kwiatkowski SJ