Ojciec Józef„Panie, spraw, aby z tych, których mi dałeś, nikt nie zginął!”. Te słowa osobistej modlitwy śp. Józefa Kozłowskiego – jezuity, ewangelizatora, duszpasterza i założyciela Ośrodka Odnowy w Duchu Świętym w Łodzi – brzmią do dziś w moich uszach. Jestem jedną z tych, którzy „nie zginęli” dzięki wrażliwości i kapłańskiej posłudze Ojca.

29 maja mija 13. rocznica jego śmierci. Na próżno szukać na jezuickim grobie w Łodzi wolnego miejsca, by postawić zapalony znicz czy położyć kwiatka – ci, „którzy byli mu dani i nie zginęli”, licznie przychodzą tu dziś do niego. Bo nie sposób zapomnieć wyrwania z depresji, uwolnienia od samobójczych myśli, pomocy w znalezieniu pracy, łaski uzdrowienia lub spowiedzi, która na nowo postawiła na nogi. Ten, kto kiedykolwiek rozmawiał z o. Józefem, słuchał jego konferencji, homilii czy doświadczył jego ciepłego, serdecznego przyjęcia i uśmiechu – zapamiętał to spotkanie na długo. Kapłan powierzał Bogu każdego, kto do niego przychodził: czy to po pomoc duchową, sakrament pojednania czy choćby po radę. Nierzadko było to dla wielu jedyne takie spotkanie w życiu. Niezależnie od sytuacji – każdy zostawał już na zawsze w jego modlitwie, a jeśli tego potrzebował, też i w kapłańskiej, duszpasterskiej lub ojcowskiej trosce.

Pionier i formator

Dzieło rozpoczęte przez o. Józefa kontynuują teraz inni – zarówno jezuici, jak i osoby świeckie. Nic z tego, co zbudował za życia, nie przestało istnieć. Wielkim zaufaniem Ojciec darzył każdego człowieka, którego Bóg stawiał mu na drodze. We wspólnotach modlitewnych powierzał świeckim odpowiedzialne zadania i nie bał się ryzykować. Było to możliwe dlatego, że sam był człowiekiem zawierzenia i wiernie podejmował to, ku czemu inspirował go Duch Święty. Dzięki prostolinijności i mądrości, które miał od Boga, kładł mocny fundament – nauczał, formował i wyznaczał kierunek. Świadomie „czynił uczniów”, dzielił się z nimi swoim doświadczeniem i wychowywał ich do samodzielności, by dzieło Boże mogło być kontynuowane. W miejscach, do których jeździł wraz z Zespołem Wokalno-Ewangelizacyjnym Mocni w Duchu i osobami ze wspólnot, powstawały nowe grupy modlitewne. Tam, gdzie prowadził rekolekcje, misje, głosił zmartwychwstałego Boga – tam zaczynało się dziać coś nowego – ludzie chcieli czegoś więcej, pragnęli znów żyć „po Bożemu”. W ich sercach budziła się tęsknota za pięknem życia, miłością, pokojem i radością.

o. Józef_msza śwNauczyciel i duszpasterz

Wzrastałam, formując się przez lata w szkole o. Józefa, której podstawę stanowią do dziś Seminarium Odnowy Życia w Duchu Świętym, rekolekcje ignacjańskie, Msze święte z modlitwą o uzdrowienie, nauczanie w homiliach i głoszonych konferencjach oraz sesje halowe i fora charyzmatyczne. Poznawałam w ten sposób o. Józefa, przyglądałam się czym żył, a przede wszystkim uczyłam się od niego służby drugiemu człowiekowi – ku czemu niesamowicie pociągał przykładem swojego życia. Dzięki temu, jak nas wychowywał jako duszpasterz, mogłam odkryć i zrealizować nie tylko osobiste powołanie (jestem osobą świecką konsekrowaną), ale też zawodowe oraz charyzmatyczne. Pamiętam, jak ojciec tłumaczył wielokrotnie, że bez podejmowania służby drugiemu człowiekowi, odpowiedzialności, zaangażowania w ewangelizację – nasza wiara jest martwa: nie spełniamy się i nie jesteśmy autentyczni. Uczył nas słuchać, rozeznawać, szukać woli Bożej i ją wypełniać. Dbał o formację i wzrost duchowy tych, których Bóg mu dawał. Pokazywał, jak nie być biernym w życiu. Tu właśnie, podejmując służbę i wolontariat przy łódzkim Ośrodku Odnowy w Duchu Świętym, wiele osób zrealizowało swoje powołanie – zawiązały się małżeństwa, kilkanaście osób odnalazło się na drodze zakonnej i w życiu konsekrowanym świeckim.

Człowiek, ojciec i kapłan

Był kapłanem pełnym pokory i posłuszeństwa, a jednocześnie niezwykle otwartym i radosnym człowiekiem czynu, darzącym życzliwością wszystkich wokół. Wśród ludzi, we wspólnotach modlitewnych oraz w zakonie był inicjatorem i pomysłodawcą wielu działań. Miał bardzo przenikliwe, a zarazem ciepłe spojrzenie – nieraz odnosiłam wrażenie, że ojciec, patrząc na mnie, widzi wszystko to, co mam głęboko w sercu. Pamiętam pewne sierpniowe popołudnie 2000 r. Razem z ojcem graliśmy w siatkówkę, gdy nagle, nieporadnie odbierając serw, uderzyłam piłką prosto w… kapłański tyłek. Ojciec ze śmiechem pogroził mi palcem, mówiąc: „Masz panna cela!”.

Umiał budować przyjacielskie relacje. Kochał ludzi. Miał dar skupiania osób wokół siebie – w jego towarzystwie wszyscy chętnie przebywali, wręcz garnęli się jak dzieci do dobrego ojca. Gdzie tylko się pojawiał – dzielił się sobą, oddawał Bogu i ludziom swój czas.

Nigdy nie przeszedł obojętnie obok potrzebującego – zawsze znalazł czas na rozmowę, spowiedź czy choćby serdeczny uścisk dłoni. Był normalnym człowiekiem – jak każdy z nas – a jednocześnie niezwykłym kapłanem i wychowawcą. Był mądry Bożą mądrością.

Pewnego razu na spotkaniu animatorów charyzmatycznej wspólnoty „Mocni w Duchu” (założył ją w 1987 r. i był jej pierwszym duszpasterzem) wybuchła dyskusja. Spieraliśmy się co do dawania jałmużny osobom, które ewidentnie wykorzystywały comiesięczne Msze święte z modlitwą o uzdrowienie, by wyłudzić pieniądze od uczestników na placu przed kościołem. Często osoby te udawały biedaków i nie chciały podejmować pracy zarobkowej – wiedzieliśmy, że naciągają naiwnych lub zbierają na używki. Ojciec w spokoju wysłuchał zdań wszystkich (w większości potępiających i oceniających takie zachowanie), a następnie, nie chcąc „dorzucać kamyka do ogródka” już i tak „napiętnowanych” ani umniejszać ich godności, powiedział, jak on sobie z tym problemem radzi. Gdy zaniedbany i nierzadko podpity delikwent podchodził do ojca z czapką głęboko wciśniętą na oczy, i prosił o jakiś datek na chleb dla głodnych dzieci – on, patrząc mu prosto w oczy, mówił: „Daję ci na to, o co prosisz, ale pamiętaj, że w zależności od tego, co ty z tym zrobisz – odpowiesz za to kiedyś przed Bogiem, który wszystko widzi i zna nasze serca”. I zazwyczaj „proszący” nie pojawiał się ponownie. W ten sposób uczył nas zaufania i szacunku do drugiego człowieka, odpowiedzialności – również za siebie nawzajem, przebaczania i niechowania uraz. Zawsze szukał dobra w człowieku, a po każdej naszej „wpadce” mówił, że znowu jesteśmy tabula rasa.

Niestrudzony ewangelizator

Pod koniec czerwca 2000 roku, w Bazylice Najświętszego Serca Pana Jezusa w Krakowie, ojciec prowadził misje ewangelizacyjne. Posługiwałam wówczas przy sprzedaży książek. W drodze powrotnej, późnym wieczorem, wszyscy byliśmy bardzo zmęczeni. Ojciec siedział obok kierowcy. Zasypialiśmy już na tylnych siedzeniach, gdy zadzwonił telefon. Była druga w nocy. Ojciec odebrał i pomimo wielkiego zmęczenia, z radością w głosie przywitał dzwoniącą osobę. Z kilku zdań, które wypowiedział, można było wywnioskować, że dzwoni ktoś z USA. Usprawiedliwiało to choć po części nieludzką porę kontaktu… Pamiętam, że po chwili ojciec zamilkł i długo słuchał głosu w słuchawce, co jakiś czas tylko krótko potakując ze zrozumieniem. Ewidentnie dało się wyczuć, że dzwoni osoba, która ma poważny problem i potrzebuje pomocy. Nie wiem, ile dokładnie trwała rozmowa, ale była bardzo długa. Ojciec pocieszył tę osobę, pomodlił się za nią przez telefon i obiecał odprawienie w jej intencji Mszy świętej. Widać było jego troskę o tego człowieka. Gdy odłożył telefon, powiedział tylko, że: „szatan co prawda jest przemyślny, ale skończony i dawno pokonany”.

W pewien letni poniedziałek, po wieczornej Eucharystii a przed spotkaniem modlitewnym naszej wspólnoty, wyszłam z kościoła. W tym momencie zobaczyłam, że wjeżdża na plac samochód, którym o. Józef wraz z zespołem jeździł na ewangelizację. Z samochodu wysiadła radosna, ale zmęczona ekipa. Wracali z prowadzonych rekolekcji w Kanadzie. Nie spali od dwudziestu paru godzin. Wszyscy członkowie zespołu szybko pożegnali się i pojechali do swoich domów. Do końca życia zostanie mi w pamięci zachowanie o. Józefa: gdy pożegnał się z ekipą ewangelizującą, nie wchodząc do domu zakonnego (!) – pomaszerował prosto na spotkanie „Mocnych w Duchu”. Gdy tylko wszedł do sali, wspólnota zaczęła bić brawo, śpiewać i cieszyć się. Wszyscy byli szczęśliwi, że duszpasterz jest z nami. Ojciec podzielił się krótko doświadczeniem ewangelizacji w Kanadzie, pożartował, a następnie pomodlił się z nami i poprosił wspólnotę, aby mu wybaczyła, że jest z nami tak krótko – zmęczenie nie pozwala mu dłużej utrzymać się na nogach… Wspólnym śpiewem pożegnaliśmy ojca i podziękowaliśmy mu, że przyszedł do nas – do swoich dzieci w Duchu Świętym.

Postępowanie i życie o. Józefa Kozłowskiego stało się dla wielu niezwykłą szkołą życia – dla mnie o. Józef pozostanie na zawsze wzorem wspaniałego nauczyciela, kochającego ojca i oddanego kapłana. Dziękuję Ci, Duchu Święty, że mogłam należeć do grona jego uczniów.

Nikt z nas nie wie, wobec jakich trudności Bóg go jeszcze w życiu postawi. Nikt nie może przewidzieć, na jaką siłę uderzeniową zostanie wystawiony jego fundament. I jeśli jest tylko ludzką ręką uczyniony, to niewątpliwie rozwali się. Jeśli oparty jest jedynie na moich chęciach, obróci się w gruz. Jeśli oparty jest jedynie na dobrych cechach charakteru, na wykształceniu, to też rozpadnie się w pył. Jedynie ten się nie rozwali przed próbą pokuszenia świata, który jest od początku do końca zbudowany na Jezusie Chrystusie. Fundament dobrze zbudowany to fundament, nad którym czuwa Duch Święty, wyrywający człowieka ze stagnacji, samolubstwa i egoistycznych upodobań. Człowiek uczestniczy w budowaniu, ale jako sługa, nie jako pan.

Józef Kozłowski SJ

Na stronie www.kozlowski.jezuici.pl można złożyć świadectwo o ojcu oraz świadectwa wysłuchanych przez Boga modlitw za jego wstawiennictwem. Jeśli chciałbyś podzielić się swoim doświadczeniem otrzymanej łaski – napisz do nas: [email protected]

Tekst: Kamila Rybarczyk

WIDEO