Rozmowa z syryjskim jezuitą, który po kilkudniowej wizycie w Centrum Arrupe, gdzie szkolił się przed laty, powrócił na Bliski Wschód.

Ojciec Ziad rozpoczyna spotkanie z uczniami Katolickiego Gimnazjum i Liceum im bł ks Bronisława Markiewicza w Markach Warszawy. Rzuca na ekran zdjęcie pomieszczenia z dziurawym sufitem i częściowo zburzoną ścianą i mówi:

– To jest mój pokój w naszym domu w Homs, w Syrii.
Na ekranie pojawia się kolejne zdjęcie. Zmasakrowany samochód osobowy. I kolejny, krótki komentarz ojca Ziada:
– To jest moje auto.
Uczniowie wpatrują się w krótki filmik, panoramę miasta Homs z lotu drona, ruiny przypominające powojenną Warszawę.
– Czy chcielibyście tam mieszkać? – pytam.
Na sali panuje grobowa cisza.

Po dwudziestominutowej prezentacji uczniowie ożywiają się i zaczynają pytać. Niektórzy po angielsku, inni po polsku. Są zainteresowani. Konkretne odpowiedzi burzą stereotypy przekazywane przez polskie media.

Dzień przed spotkaniem z uczniami nagrałem z ojcem Ziadem krótki wywiad pytając go o sytuację w Syrii i zaangażowanie jezuitów w narodowe pojednanie. Gdy wybuchła wojna w 2012 roku, w Homs pracowało pięciu jezuitów: ojciec Frans van der Lugt (zastrzelony), ojciec Paolo Dall’Oglio (porwany), ojciec Michael Brenninkmejer (zmarły w Libanie), ojciec Zygmunt Kwiatkowski (zmuszony do opuszczenia Syrii), ojciec Ziad Hilal (ostatni ze wspólnoty). Jesienią 2015 roku dołączył do niego egipski jezuita, ojciec Magdi Sejf.

Wojciech Żmudziński SJ: Podczas homilii w Parafii Najświętszego Serca Pana Jezusa w Warszawie Falenicy mówiłeś o budowaniu mostów jako główniej misji jezuitów w Syrii. Z pewnością, w swojej pracy jednania zwaśnionych stron, spotkałeś się z gniewem i nienawiścią. Co najtrudniej ludziom przebaczyć?

Ziad Hilal SJ: Na wojnie przebaczenie nigdy nie jest łatwe. Wszystko jest naznaczone krwią, wiele rodzin straciło dzieci, rodziców, bliskich. Niektórzy zostali porwani i do dzisiaj rodziny nie mają o nich żadnej wieści. Inni zostali w wyniku działań wojennych okaleczeni i niezdolni są samodzielnie się poruszać. To najtrudniej przebaczyć. Nie ma jednak innego wyjścia, by odbudować pokój i pojednać ludzi ze sobą. Bo wojna nie będzie trwała wiecznie. Nie możemy czekać z pojednaniem aż wojna się zakończy.

Gdy ludzie mówią ci: „Nienawidzę ich, nie przebaczę im!”, to jak z nimi rozmawiasz?

Nie ma tu miejsca na filozofowanie, czy na idealistyczne przemowy. Przede wszystkim musimy ich wysłuchać. Takie jest moje osobiste doświadczenie. Wielokrotnie, gdy rozmawiałem z ludźmi, indywidualnie i w większych grupach, słyszałem jak mówili z rozżaleniem: „Jak możemy przebaczyć?” Gdy podczas homilii cytowałem słowa Jezusa o przebaczeniu nieprzyjaciołom, pewna kobieta odezwała się: „Jak to? Przecież zrównali z ziemią nasze domy, zrabowali sklepy…” Odpowiedziałem jej, że nie mamy wyboru, że nie ma innej drogi jak przebaczenie. Nie oceniam jednak tej kobiety, bo to jest dla nas czas słuchania, a nie oceniania. Przyjdzie jeszcze czas zrozumienia, głębszej refleksji… Proces przebaczenia potrzebuje długiego czasu leczenia ran. Nie dni lecz wielu lat. Ta prawda dotyczy historii całej ludzkości, nie tylko nas w Syrii.

Czy te podziały, konflikty, dotyczą także relacji w rodzinach?

Bardzo często rodziny są podzielone wewnętrznie na tych, którzy popierają rządzących i na tych, którzy stoją po stronie opozycji. W jednej rodzinie mamy zwolenników dwóch walczących ze sobą frakcji. Jeden przeciw, drugi za. To trudny czas dla każdej syryjskiej rodziny. Wojna podzieliła małżeństwa, poróżniła rodziców z dziećmi, skonfliktowała rodzeństwo. Znam wielu rodzonych braci walczących po obu stronach barykady. To bardzo smutne. Także przyczyną rozwodów bywają różnice zdań w sprawach politycznych. Bo to co dzieje się w Syrii nie ma nic wspólnego ze zróżnicowaniem religijnym, to jest konflikt czysto polityczny.

Czy księża też są podzieleni?

Każda wspólnota, każda społeczność doświadcza tych podziałów. Nie są wolni od tych konfliktów ani księża ani biskupi. Podzieleni są między sobą imamowie i także hierarchowie ortodoksyjni. Jedynie dzieci nie są podzielone. Nie rozumieją dlaczego dorośli walczą między sobą. Dlatego właśnie pracujemy z dziećmi. To bardzo ważna praca w obecnym czasie. W dzieciach jest nadzieja na odbudowanie pokoju i na pojednanie. W ich rękach jest przyszłość kraju i Kościoła.

To piękne przesłanie wiele mówi: „Jedynie dzieci nie są podzielone”.

Tak, tylko one nie są dzisiaj w Syrii podzielone. Rodzice starają się je podzielić. Próbujemy zaradzić temu w wielu centrach, które stworzyliśmy. Dzieci w zabawie, w grach towarzyskich, stają się sobie bliskie. To jest piękno dzieciństwa. To także wspaniała i bardzo ciekawa misja dla nas, którzy z nimi pracujemy.

Jak wiele takich instytucji jezuici założyli, lub pomogli założyć ostatnio w Syrii?

Jako Jezuicka Służba Uchodźcom (JRS) stworzyliśmy dla dzieci wiele centrów edukacyjnych. W Homs istnieją cztery takie centra. Opiekujemy się także dwiema szkołami, jedną ortodoksyjną i jedną katolicką. W Damaszku prowadzimy dwa centra edukacyjne, z których jedno zajmuje się także osobami dorosłymi. W Homs, Damaszku i Tartus współpracujemy z jednym z żeńskich zgromadzeń zakonnych, które prowadzi ośrodki dla dzieci oraz dla osób niepełnosprawnych, często okaleczonych w wyniku wojny.

W Homs byliście przez jakiś czas otoczeni dwoma pierścieniami walczących ze sobą stron. Jak udawało ci się wtedy przedrzeć przez różne blokady? 

Stare Miasto w Homs było w rękach rebeliantów, natomiast pozostała część miasta była w rękach wojsk rządowych. Mieliśmy dwa domy, jeden w Starym Mieście, a drugi na terenach zajętych przez armię syryjską. Ojciec Frans van der Lugt był w naszej rezydencji mieszczącej się w starej części miasta, a ja mieszkałem w tej drugiej. Na początku było bardzo trudno przejść z jednej strefy do drugiej ale udawało mi się dotrzeć tam raz na dwa dni, zobaczyć się z ojcem Fransem, pomóc ludziom, dostarczyć im trochę jedzenia i innych niezbędnych do życia rzeczy. Potem było jeszcze trudniej przedostać się do Starego Miasta i nie mogłem tam być, gdy ojciec Frans został zabity.

Jak zginął?

Nad ranem, około godziny 8:00, wtargnął do naszej rezydencji uzbrojony mężczyzna i zastrzelił ojca Fransa przystawiając mu pistolet do głowy. To było takie proste i stało się tak szybko. Bardzo smutne. Nie mogliśmy się tam przedostać, nawet by go pochować. Był jedynym księdzem w Starym Mieście. Wszyscy inni księża wraz z ludźmi opuścili tereny zajęte przez rebeliantów. Pozostał sam z około trzydziestoma wiernymi, których nie chciał zostawić bez duszpasterskiej opieki. Potem nikt już nie mógł przedostać się na tamten teren. Poprosiliśmy więc chrześcijan, którzy jeszcze tam byli, by pochowali go w naszym ogrodzie. Ceremonia była bardzo skromna, odmówili modlitwy i z miłością pożegnali go. Natomiast my, odlegli o 900 metrów od tego, co się wydarzyło, nie mogliśmy nic zrobić. Odprawiliśmy w naszym kościele mszę żałobną bez ciała.

A jak doszło do porwania ojca Paolo Dall’Oglio?

Ojciec Paolo pracował w Libanie i w Iraku. Był bardzo charyzmatyczną postacią również w Syrii. Odbudował bardzo stary klasztor w Mar Musa i założył tam wspólnotę. Został porwany w nocy z 28 na 29 lipca 2013 roku w niewyjaśnionych okolicznościach. Nie wiemy, czy żyje. Był jednym z nielicznych głosów wołających o dialog i upominających Zachód. Dla rządzących był niewygodnym prorokiem, a dla wspólnoty międzynarodowej jedynie pyłkiem na wietrze. Któż będzie upominał się o osobę niewygodną dla bogatych i wpływowych? Każdy chce mieć proroka po swojej stronie, ale nasza misja w Syrii, nie ma nic wspólnego z polityką. Chcemy leczyć serca osób stojących po obu stronach, by zdolni byli kiedyś sobie nawzajem przebaczyć.

Dziękuję za rozmowę.

 

Ojciec Ziad Hilal SJ

Ojciec Ziad Hilal SJ