Może kiedyś napiszę coś więcej o tym kim jest dla mnie Benedykt XVI. Póki co, w dwudziestym szóstym roku życia, w siódmym roku na drodze do kapłaństwa i w piątym roku życia zakonnego w Towarzystwie Jezusowym, powiem tylko tyle: spośród trzech papieży prowadzących Kościół za mojego życia, naprawdę kocham Franciszka, podziwiam Jana Pawła, ale najwięcej zawdzięczam Benedyktowi. Za jego pontyfikatu wstąpiłem do seminarium. Jego encykliki i adhortacje w pierwszym rzędzie czytałem. Na jego katechezy środowe nie mogłem się doczekać. To jego mądrość, pokora wobec Boga, rozumienie Kościoła i podejście do liturgii uformowały mnie w pierwszych latach mojego intensywnego wchodzenia wgłąb Kościoła.

*

Medytowałem dziś trochę nad fragmentem z jego „Wprowadzenia w chrześcijaństwo” wydanego po raz pierwszy w 1971 roku. Zostawiam urywek:

„Gdy krytyka Kościoła nabywa złośliwej goryczy, w gruncie rzeczy działa zawsze ukryta pycha, która dziś zaczyna się już stawać nagminna. (…) Ludzie prawdziwie wierzący nie przywiązują wielkiej wagi do walki o odnowę form kościelnych. Żywią się tym, czym Kościół jest od zawsze. (…) Kościół bowiem najbardziej jest nie tam, gdzie się organizuje, reformuje, rządzi, tylko w tych, którzy po prostu wierzą i w nim przyjmują dar wiary, stający się dla nich życiem. Tylko ten, kto doświadczył, jak – mimo zmiany swych sług i swych form – Kościół dźwiga ludzi, daje im ojczyznę i nadzieję, ojczyznę, która jest nadzieją: drogą do życia wiecznego, tylko ten, kto tego doświadczył, wie, czym jest Kościół, zarówno niegdyś, jak i obecnie”

***