Szymonie, czy miłujesz mnie więcej…? J 21, 15-19

Miłość to schodzenie Boga do człowieka. Nie inaczej. Nie odwrotnie, jak to myślą niektórzy. Że przecież Pan Jezus nam wysłużył i otworzył niebo swoją śmiercią i zmartwychwstaniem, więc teraz musimy tam doskoczyć. Nie. Nigdzie nie musimy doskakiwać. I Życie, i Miłość polegają na tym, że to Życie i Miłość przychodzą (schodzą) do człowieka. Są darem przychodzącym z Góry. To Bóg przychodzi do nas i we Wcieleniu staje się człowiekiem.

To schodzenie widać w dzisiejszym tekście, kiedy Jezus „obniża” Piotrowi poprzeczkę. Tyle, że tam nie ma poprzeczki. Najpierw mówi o miłości „więcej”, potem o samej miłości, a potem o kochaniu. W grece są tu użyte inne słowa, co jeszcze bardziej uwypuklają. Co? Schodzenie Boga do człowieka po drabinie Miłości. Schodzenie Jezusa do poziomu Piotra, który potrafi tak kochać. Tylko tak. I Bogu to wystarczy. Byle dał wszystko. Absolutnie wszystko.

To wszystko ma dać, kiedy „inny cię opasze i poprowadzi dokąd nie chcesz”. Pomyślałem tutaj o tańcu. Bo w tańcu chodzi o to, by dać się poprowadzić. Bóg jest Tancerzem. A człowiek? Nie jest tancerzem. Tak Bóg powiedział którejś świętej, nie pamiętam której. Człowiek nie jest małym tancerzem, a Bóg wielkim. Człowiek jest tańcem. Jego się tańczy. A taniec jest całkowicie podporządkowany Tancerzowi. Taniec płynie wraz z ruchami Tancerza.

Tak poddać Mu swoje życie, tak je puścić i nie kontrolować, nie zaciskać piąstek kurczowo w lękliwym spazmie, by Tancerzowi pozwolić tańczyć i by taniec płynął.