(fot. Andreas Krappweis, sxc.hu)

(fot. Andreas Krappweis, sxc.hu)

Niedawno usłyszałem od mojego byłego profesora sugestię, że głęboki niebiesko-granatowy odcień ma w kontekście Adwentu ciekawe teologiczne znaczenie. Według niego jest to kolor, który widać na niebie na chwilę przed wschodem słońca. Jest to ostatnia barwa jaką widzą nasze oczy przed powrotem światła.

Jako dziecko dorastałem we fioletowej parafii. Nie mam przez to na myśli, że spluralizowane poglądy polityczne parafian odzwierciedlałby kolor będący efektem miksu republikańskiej czerwieni i błękitu demokratów (choć to być może także). Podobnie jak wiele innych rzeczy o tej porze roku – także moje wspomnienie ma bowiem pewien związek raczej z Bożym Narodzeniem niż polityką.

Początek Adwentu wyznacza w liturgii fioletowy kolor szat (poza jedną niedzielą, gdy przywdziewamy ornaty różowe). Przez moje najmłodsze lata ta adwentowa barwa była dla mnie rzeczą absolutnie oczywistą i naturalną. Aż do momentu, gdy zacząłem uczestniczyć w nabożeństwach poza moją parafią, np. po sobotniej nocy spędzonej u kolegi z klasy czy podczas weekendowej wycieczki szkolnej. Początkowo myślałem, że w tych kościołach nie najlepiej działa oświetlenie. Przypatrując się kapłanom oraz wystrojowi kościoła widziałem bowiem wciąż kolor… niebieski. Gdy wizyty w innych parafiach przestały być sporadyczne, a przez kolejne lata badania wzroku nie wykazały istotnych defektów w rozróżnianiu kolorów – uświadomiłem sobie istnienie straszliwej prawdy – są parafie fioletowe i są parafie… niebieskie!

Przez pewien czas winę za tę nadprogramową różnorodność kolorów zrzucałem na tłuste lata 90-te. Za Clintona szafy amerykańskich zakrystii nieraz przypominały przecież salony mody. Od lat nie widziałem jednak w kościele niebieskiego ornatu, co wiąże się zapewne z bardzo jasnymi instrukcjami Watykanu, wskazującymi fioletowy jako jedyny możliwy kolor na Adwent.

Niemniej całkiem niedawno usłyszałem od mojego byłego profesora sugestię, że głęboki niebiesko-granatowy odcień ma w kontekście Adwentu ciekawe teologiczne znaczenie. Według niego jest to kolor, który widać na niebie na chwilę przed wschodem słońca. Jest to ostatnia barwa jaką widzą nasze oczy przed powrotem światła.

Nigdy nie udało mi się wyczytać podobnego wytłumaczenia w którejś ze znanych mi ksiąg liturgicznych, ale zapisałem je w pamięci wśród innych twierdzeń, które nawet jeśli nie są prawdziwe, to powinny. W końcu wszelkie aluzje przejścia z ciemności w jasność są typowo świąteczne. Domy i zielone gałązki zdobimy tysiącami mrugających światełek i błyszczących ozdób, prezenty pakujemy w jasny pakunkowy papier, a tętniące życiem salony naszych domów rozświetla ciepły blask palącego się drewna z kominków (w najgorszym razie blask chemicznych wkładów imitujących zawartość typowego kominka).

W pewnym sensie świeckie tradycje wokół Bożego Narodzenia wywodzą się z sacrum. Pierwsze czytanie pasterki, osadzonej w czasie pomiędzy zachodem Adwentu i wschodem Świąt, pochodzi z proroka Izajasza: Naród kroczący w ciemnościach ujrzał światłość wielką; nad mieszkańcami kraju mroków światło zabłysło. [9:1]

A potem następuje dzień Bożego Narodzenia, będący dniem, kiedy długość nocy zrównuje się z długością dnia. To wszystko podsumowuje modlitwa, którą odmawiamy w trakcie nocnej mszy: O Boże, który tę świętą noc rozświetliłeś blaskiem prawdziwego światła, prosimy Cię my, którzy doświadczyli tajemnicy światła na ziemi, abyśmy mogli doświadczyć radości w niebie.

I tak oto na długie godziny przed pierwszym promykiem słońca i szałem rozpakowywania prezentów wśród amerykańskich dzieci – voilà, zaczyna się Boże Narodzenie.

Wróćmy jednak jeszcze do porannego granatowego nieba. Niezależnie od tego, co sądzimy o adekwatności kolorów liturgicznych, to ten czas przepełniony głębokim niebieskim kolorem, tuż przed wschodem – to właśnie Adwent. Nie ma być może słowa lepiej kojarzącego się z tym okresem niż „oczekiwanie”, choć można by powiedzieć, że i „przygotowanie” brzmi tu nieźle. Szczerze mówiąc, nawet wolałbym, aby „przygotowanie” było kluczowym słowem Adwentu.

Gdy się przygotowuję, wiem co robić. Opracowuję listę zadań w Excelu, układam sobie pracę jak umiem najlepiej. Ale czekanie jest trudne… najtrudniejsze. Oznacza nieznośną (dla większości ludzi w tym dla mnie) ciszę. Jednak nawet gdybym chciał poświęcić się cichemu oczekiwaniu, spotka mnie przykra niespodzianka w postaci głośnych przygotowań. Prezenty dla dzieci mojego rodzeństwa nie kupią się same, a tona dokumentów sama się nie podpisze. Podmień moje obowiązki na swoje, a efekt będzie podobny – oczekiwanie strawi mnóstwo Twojej energii. Jednak wydaje mi się, że najgłębszym sensem Adwentu jest to, że owoce tego oczekiwania są warte zachodu. Czy na pewno?

Zamiast robić listę 10 rzeczy najbardziej rozpraszających nas w oczekiwaniu lub tworzenia innych bezużytecznych rzeczy, pozwolę sobie przypomnieć po raz kolejny nasz adwentowy kolor. Wierzcie lub nie, ale niebieski może nam bardzo pomóc spojrzeć jasno na zagrożenia w prawdziwym oczekiwaniu na narodziny Jezusa.

Ten sam fioletowy kolor co w Adwencie, towarzyszy nam także podczas Wielkiego Postu. Ma być znakiem uważnej refleksji nad swoim życiem przepełnionym ciemnością grzechu. Jezus oczyszcza nas swoim Miłosierdziem, wzywając do głębszej z Nim relacji. Fiolet dla mnie jako księdza to także mocne skojarzenie z konfesjonałem. Gdy widzę i słucham ludzi spowiadających się u mnie, dostrzegam ogromny rozdźwięk pomiędzy tym, kim będąc człowiekiem chciałbym się określać, a kim w rzeczywistości z racji swojego człowieczeństwa jestem.

Tu jednak leży piękno adwentowego błękitu. Usuwa wszystko, co mogłoby leżeć pomiędzy mną a prawdziwym oczekiwaniem na Boże Narodzenie – 2000 lat temu w Betlejem, dziś w naszych sercach oraz powtórnym przybyciem Chrystusa w przyszłości. Tak, przez „wszystko” rozumiem także naszą grzeszność w symbolu koloru fioletowego.

Nie zrozumcie mnie źle – nie chcę rewolucjonizować kościelnych zasad i przywracać chwilowej mody na niebieski Adwent. Fioletowy jest OK. Żeby było jasne, nie sugeruję w żaden sposób, że sakrament pojednania jest czymś niedobrym… absolutnie nie! Ale z drugiej strony nie sądzę, aby nastawienie typowo postne miało wiele wspólnego z właściwym sposobem myślenia o Adwencie, nawet jeśli kolory szat są takie same.

Jeśli oczekiwanie adwentowe skieruje Cię do krat konfesjonału, to ok. Jeśli do dobrych uczynków – niech będzie. Jeśli do Apple Store, Macy’s czy Gap – nakupuj ile Ci potrzeba. Ale potem wróć. I czekaj. Adwent uczy nas bowiem oczekiwać na powtórne przyjście Chrystusa i właśnie to oczekiwanie – jest jednym z najlepszych prezentów Kościoła na Święta. I to na 4 tygodnie przed nimi!

Autor Peter Folan SJ, The Jesuit Post

Tłumaczenie: Mikołaj Cempla

RED