(fot. Andrea Marzocchi / sxc.hu)

(fot. Andrea Marzocchi / sxc.hu)

„Gdy anioł ukazał się Maryi i objawił jej wolę Boga, musiał być to dla młodej dziewczyny cios odbierający dech w piersiach. Marzyła o ukochanym, z którym spędzi długie życie, wychowa dzieci, będzie ciężko pracować, ale i znajdować w nim ukojenie i chwile rozkoszy. W zamian dostała niechcianą niespodziankę.”

Nie ma tematu, o którym nie byłoby książki. „Każdy wydala” to bajka dla małych dzieci, które zaczynają sobie uświadamiać, że ich ciała produkują niezbyt przyjemnie pachnące prezenty dla swoich rodziców. Inne książki pokazują im gdzie znajduje się pępek, albo jak buldożery i dźwigi odpoczywają po całym dniu ciężkiej pracy. Są też opowieści o robaczkach zachowujących się jak ludzie i ciekawskich małpach. Mnie wszystkie te bajki nauczyły rzeczy, o której dowiedziałem się jako pierwszej w swoim życiu – o tym, że jestem adoptowany.

Nigdy nie spotkałem swojej biologicznej matki. Znałem jej imię – Nancy. Przysyłała mi co roku t-shirt z logo Chicago Cubs. Może mieszkała w Chicago, gdzie przebywam obecnie. Tyle, że ja tak naprawdę nie jestem w Chicago, ale w świecie. Siedzę w bibliotece i nie mogę się zabrać do piętrzących się przede mną książek oraz tekstów do napisania. Siedzę tu, ja – jezuita w świecie i myślę o niej.

Do niedawna myślałem, że proces mojej adopcji był dla wszystkich zaangażowanych w nią osób prostą sprawą. Rodzice chcieli powiększyć swoją rodzinę i uznali adocję za dobrą ku temu drogę. Ustalenia zostały powzięte jeszcze przed moimi narodzinami. A 17 lipca 1982 roku, gdy mój ojciec był akurat w pracy – zadzwonił telefon i okazało się, że jestem „w drodze”. Niedługo potem, wprost od mojej biologicznej mamy przeszedłem w ręce moich nowych kochających rodziców, jako ich piąte dziecko – obok trojga adoptowanych i jednego własnego syna.

Wzrastałem w świadomości bycia zaadaptowanym a jednocześnie poczuciu ogromnej miłości, gdy na kolanach moich rodziców oglądałem wspomniane już przeróżne dziecięce książki. Przesłanie tych chwil było proste – jesteś kochany bo Cię zaadaptowaliśmy. Byłem dumny z miłości jaką obdarzali mnie rodzice. Czułem się wybrany. Miłość i adopcja były dla mnie całkowicie ze sobą spójne. Do dziś pamiętam jak w szkole jakiś dzieciak zaczął nazywać mnie sierotą… choć zabolało, nie czułem zagrożenia, a smutek szybko minął, bo w głowie wciąż rezonowały słowa „jestem adoptowany z miłości”.

***

Gdy przeżywałem swój pierwszy Adwent jako jezuita, serdeczny starszy kapłan prowadził dla nas 3-dniowe rekolekcje w ciszy. W swojej pierwszej konferencji zadał nam trudne dla mnie pytanie: „Skąd się wziąłeś?” Jak przystało na małego pokornego nowicjusza, usiadłem w jadalni naszego domu i próbowałem znaleźć odpowiedź przez modlitwę. Ciągłe rozmyślania o mojej własnej historii nie dawały mi spokoju.

Życie przewijało się przed moimi oczami jak film. Torty urodzinowe w kształcie bohaterów z „Ulicy Sezamkowej”, siłowe zapasy z kuzynami w piwnicy domu mojej babci, pierwsze trzymanie się za ręce z moją „dziewczyną” (6 klasa podstawówki). Dalej – rozdanie dyplomów, 8-godzinna podróż do koledżu w St. Luis, ból wchodzenia w dorosłość – pierwsza praca i małe długi, pełne zakłopotania telefony do domu po pomoc finansową. I w końcu rozeznawanie powołania, które doprowadziło mnie do jezuickiego nowicjatu. Oto skąd pochodzę…

Ale wtedy otworzyłem Biblię, księgę bardzo różną od tych, które czytałem w dzieciństwie. Przeczytałem o Maryi. I wtem uświadomiłem sobie – zawsze wiedziałem, że byłem zaadoptowany… ale nigdy nie myślałem o tym, że wpierw się narodziłem.

***

Moja matka w pewnym momencie uświadomiła sobie, że jest w ciąży. Nigdy nie dane mi będzie w pełni wczuć się w tę sytuację. Byłem wpadką, owocem miłości, której już nie było. A przynajmniej miłości, która nie była na mnie gotowa. Nie byłem oczekiwany lub planowany. Nie byłem chciany. W Nancy musiało być mnóstwo frustracji, gniewu, i ciemności, a mimo to nosiła mnie pod sercem przez 9 miesięcy. Karmiła mnie i chroniła.

Ufam, że lęk mógł obudzić wiarę, gniew – miłość, a ciemność – światło.

Gdy anioł ukazał się Maryi i objawił jej wolę Boga, musiał być to dla młodej dziewczyny cios odbierający dech w piersiach. Marzyła o ukochanym, z którym spędzi długie życie, wychowa dzieci, będzie ciężko pracować, ale i znajdować w nim ukojenie i chwile rozkoszy. W zamian dostała niechcianą niespodziankę. Jak pisze poetka Denise Levertov: „Kłopotliwy moment historii / Gdy wciąż mogła odmówić / Zawieszony oddech, Duch w oczekiwaniu”.

Bóg czekał i Maryja odpowiedziała miłością, w której pozostała do końca. Ona sprawiła, że On mógł się narodzić. I to właśnie świętujemy, to wspominamy w Adwencie.

Ja i Jezus – dwóch niechcianych niemowlaków – zrodzonych w ciemności, obdarzonych światłem – miłością. Jestem tutaj, bo Nancy mnie kochała. Jeśli moja mama kiedykolwiek przeczyta ten tekst, to mam nadzieję, że wie, że i ona jest kochana. Ufam, że zdaje sobie sprawę z tego, jak dzielna była i jak bardzo jestem jej wdzięczny.

Autorem tekstu jest Eric Immel SJ z The Jesuit Post. Tłumaczenie: Mikołaj Cempla

Oryginalny artykuł znajdziecie tutaj – [LINK].