(fot. śp. o. Stanisław Tabiś SJ)

(fot. śp. o. Stanisław Tabiś SJ)

Dzisiaj mija pięć lat od śmieci o. Stanisława Tabisia SJ. Ojciec Grzegorz Kramer w kilu słowach o przyjacielu.

Był poniedziałek, kilkanaście minut po godzinie piątej, ktoś mocno pukał do moich drzwi, po chwili wszedł zaspany Jacek Siepsiak SJ i powiedział: – „Kramer, Staszek umarł”.

1 czerwca 2007 roku, zadzwonił do mnie o. Wojtek Ziółek, ówczesny proboszcz przy Alei Pracy we Wrocławiu i powiedział, że już oficjalnie wita mnie w swojej wspólnocie.

Dowiedziałem się, że będę pracował z Staszkiem Tabisiem, o którym wiedziałem tylko tyle, że jest znanym i lubianym duszpasterzem młodzieżowym. Bałem się tego spotkania z legendą jezuickich duszpasterzy młodych; ja byłem człowiekiem znikąd, a Staszek miał już wyrobioną markę.

Dla niego, jak się później okazało, ta sytuacja także była trudna. Miał „młokosowi” oddać dzieło swojego życia – żywą, dużą wspólnotę młodych, swoje tak dopieszczone dziecko.

Uczyliśmy się siebie nawzajem, a ja uczyłem się od niego pracy z młodymi. Obaj bardzo się staraliśmy, by schować za siebie nasze trudne emocje i widzieć cel, jakim było ich dobro. Dobro młodych. Staszek, nie tylko przekazywał mi teorię, ale co najważniejsze, wpuszczał mnie do konkretnych relacji. Dzięki jego otwartości poznawałem ludzi, z którymi on sam bardzo się przyjaźnił.

Już po tygodniu Staszek, po raz pierwszy, po moim przybyciu do Wrocławia, wylądował w szpitalu na Francuskiej, w Katowicach. Otrzymał informację, na którą bardzo czekał, ale bardzo się jej bał. Okazało się, że w klinice czeka na niego dawca wątroby. Młody chłopak, Filip, który zginął w wypadku. Przeszczep się udał i Staszek po miesiącu wrócił do wspólnoty.

Nasze wspólne doświadczenie, to prawie dwa lata wspólnej pracy, wielu odwiedzin w szpitalach i patrzenia na cierpienie człowieka, który dla wielu ludzi był dobrym ojcem.

Staszek uczył mnie tego, że cierpi się w samotności, w swoim pokoju, przy najbliższych, że cierpienie nie może być argumentem do wykorzystania, kiedy chce się osiągnąć jakieś korzyści, a dla młodych jest się oparciem zawsze, nawet wtedy, kiedy chciałoby się od nich wsparcia.

Staszek Tabiś, to setki młodych ludzi, których uczył, jak być chrześcijaninem. W Bytomiu, Czechowicach-Dziedzicach i we Wrocławiu. To był jezuita, który był dobrym księdzem i ojcem również dla najstarszych. Jak mało kto rozumiał, co znaczy cierpieć. Wielu chorych, których odwiedzałem po nim we Wrocławiu, często wspominało o tym, że czuli się przez niego bardzo przyjęci i z rozumiani w cierpieniu.

Ostatni etap życia Staszka był wielkim cierpieniem. Rozpoczął się w uroczystość św. Stanisława. Staszek nie wytrwał do końca swojej imieninowej Eucharystii, po homilii wrócił do swojego pokoju. Bóle i cierpienie bardzo się nasiliły, zawieźliśmy go na Koszarową we Wrocławiu, gdzie trochę się polepszyło; wydawało się, że to kolejny opanowany kryzys. Niestety to była ostatnia prosta, która zakończyła się na Koszarowej w Katowicach.

Jeszcze w ostatni czwartek w swoim życiu, Staszek, jak to miał w zwyczaju, każdej pielęgniarce na oddziale podarował kwiatek. A od piątku zaczęło się jego bolesne odchodzenie. Walczył do końca, bardzo cierpiał. Widzieliśmy się na kilkanaście godzin przed śmiercią.

Staszek umarł przy koronce do Miłosierdzia bożego, którą odmawiały jego rodzone siostry, które opiekowały się nim przez cały czas choroby. Kiedy umierał, jego dłoń mocno ściskała obrazek Jezu, ufam Tobie.

 Jestem Bogu bardzo wdzięczny, że początek mojego kapłaństwa był związany z o. Tabisiem. Często się zastanawiam, co było większym dobrem, czy to czego mnie uczył, jako starszy współbrat, duszpasterz, czy to, że pokazał mi swoje cierpienie?

O. Grzegorz Kramer SJ/ RED./ kk