Rozwój kojarzy się z czymś dobrym i pozytywnym, ale często bywa mylony z ideą postępu. A to przecież nie to samo.

Postępu nie sposób pogodzić z regresją, która jest jej przeciwieństwem, zaś w rozwoju momenty zatrzymania czy nawet regresji są czymś naturalnym, a nawet nieodzownym. Zilustrujmy to prostym przykładem: chcemy przejść pieszo dystans z Warszawy do Częstochowy. Każdy krok, jaki postawimy na tej trasie w stronę południa Polski, będzie postępem, jego przeciwieństwem zaś – każdy postój. Trudno jednak wyobrazić sobie całą wyprawę bez przerw na jedzenie, wypoczynek czy nocleg. Owszem, można pokonać ten dystans w sposób ekstremalny, ale tylko nieliczni przetrwają, dla większości cała przygoda skończy się tragicznie.

Do takich pojęciowych pomyłek dochodzi w wielu dziedzinach życia, ale w życiu duchowym jest to nieomal regułą. Z wyobrażeniem życia wewnętrznego jako ciągłego, tryumfalnego postępu do przodu spotykamy się nagminnie, choć często już w fazie końcowej, tj. gdy ludzi ogarnia zniechęcenie i rezygnacja. Dlatego warto na nowo przypomnieć, czym jest, a czym nie jest rozwój w życiu, także tym wewnętrznym. Tu łaska buduje na naturze, choć oczywiście w każdej chwili może ją przekroczyć.

Pierwsza szkoła życia: godzenie przeciwności

Pierwszym doświadczeniem każdego człowieka i to już w pierwszych dniach życia jest pewien dualizm. Niemowlęcy świat dzieli się wg dwóch prostych kategorii na „cały dobry” lub na „cały zły”. I tak świat jest cały dobry, gdy wszystkie podstawowe potrzeby – dotyczące pokarmu, snu, komfortu ciała itp. – są zaspokojone. I odpowiednio świat jest cały zły, jeśli któraś z tych potrzeb jest sfrustrowana lub dziecko jest chore. I jak pierwsze z tych dwu doświadczeń jest subiektywnym rajem na ziemi, tak drugie jest jego dokładnym przeciwieństwem, subiektywnym piekłem. W tym kontekście stajemy wobec pierwszego, poważnego wyzwania wychowawczego, tj. wobec kwestii umiejętnego pogodzenia i zharmonizowania obu doświadczeń, bo niemożliwe jest życie w utopii „wiecznego raju na ziemi”.

W tej sytuacji decydująca jest rola matki, która w ramach pierwotnej symbiotycznej wspólnoty z dzieckiem spełnia rolę mediatora ze światem wewnętrznych i zewnętrznych doznań. Ona zaspakaja potrzeby, koi bóle i frustracje, dostarcza pozytywnych podniet. Jej zadaniem jest pomóc dziecku w dokonaniu pierwszej, pomyślnej – by się tak wyrazić – syntezy tych dwóch wzajemnie wykluczających się doświadczeń. Dlatego nie może ani nadmiernie gratyfikować ani zbytnio frustrować potrzeb niemowlęcia, ale jej zadaniem jest pojednać te doświadczenia, pozwalając dobremu przeważyć na złym. Używając słów nieco na wyrost, idzie o to, aby dziecko „nauczyło się”, że frustracja, głód, ból, zimno, itp. są tylko odwrotną stroną medalu i zapowiedzą tej innej, tak pożądanej, sytuacji, która jest synonimem satysfakcji, sytości, komfortu. Taki kształt ma pierwsza szkoła życia, niezwykle ważna dla dalszego rozwoju, bo uczy pewnego schematu, który doskonale się sprawdza przez całe dalsze życie.

Znaną i sugestywną ilustracją pozytywnych osiągnięć na polu takich kolejnych syntez jest jedna z pierwszych dziecięcych gier zabawa w „a kuku”. W tej zabawie malutkie dziecko godzi ze sobą dwa przeciwstawne doświadczenia – obecność i nieobecność znaczącej osoby (nb. na tym etapie dziecko ma już świadomość tożsamości tej osoby i jej istnienia także wtedy, gdy znajduje się w polu jego widzenia). I dokonuje się to jednocześnie w radosnym napięciu, które jest źródłem zabawy i uciechy. Dzięki takim sposobom dziecko nabywa umiejętności radzenia sobie z różnymi podobnymi przeżyciami, a tym samym rozwija się w nim ciekawość świata i radość jego odkrywania. Okazuje się, że życie dzięki swoim blaskom i cieniom jest niezwykłą przygodą, wartą przeżycia.

Właściwy rozwój uwzględnia oba bieguny doświadczenia (tj. pozytywny i negatywny, postęp i regresję), pozwalając temu pozytywnemu przeważyć. Gdyby użyć koncepcji stadiów rozwoju wg Erica Eriksona, których sednem jest każdorazowo jakiś konflikt (np. brak zaufania vs. podstawowe zaufanie, autonomia vs. wstyd i zwątpienie, inicjatywa vs. poczucie winy itp.), to normalny rozwój oznacza przechylenie szali zwycięstwa na pozytywną stronę, ale bez zamykania i neutralizowania bieguna negatywnego. Podstawowe zaufanie jest konieczne do życia, ale szczypta nieufności też się przydaje; inicjatywa, ale i poczucie winy ma swoje miejsce w zdrowym rozwoju. Dlatego w życiu zawsze jest możliwa regresja, a przynajmniej odczuwalna obecność negatywnej strony konfliktu.

Dynamika życia wewnętrznego

Przedstawioną powyżej dynamikę możemy teraz uogólnić i zastosować do życia wewnętrznego człowieka. Przez analogię możemy wyszczególnić dwa podstawowe doświadczenia: pozytywne i negatywne.

Doświadczenie pozytywne charakteryzuje się równowagą wewnętrzną, zaspokojeniem potrzeb, obecnością znaczących rzeczy i osób, pomyślnie rozwiązanymi zaistniałymi napięciami itp. Jako takie pozostaje synonimem subiektywnego raju na ziemi, czyli wiąże się z poczuciem bezpieczeństwa, obecnością znaczących osób, pewnością siebie, satysfakcją, radością z odniesionego sukcesu, zadowoleniem z siebie, itp. W odniesieniu do obiektywnego świata wartości może to jednak być ambiwalentne, tj. może być związane z rzeczywistym dobrem, ale może też być dobrem subiektywnym, które obiektywnie jest czymś złym. Takim ambiwalentnym dobrem jest np. radość alkoholika z posiadania pełnej butelki wódki. Warto jednak podkreślić to, że nikt z ludzi nie jest pozbawiony pozytywnych doświadczeń, nawet jeśli są one ambiwalentne.

Doświadczenie negatywne jest dokładnym przeciwieństwem poprzedniego, a więc cechuje się zachwianiem równowagi wewnętrznej, nieobecnością osób lub rzeczy znaczących, frustracją potrzeb, nadmiernym napięciem, dystansem do otaczającej rzeczywistości, osamotnieniem, lękiem, bólem i całą resztą negatywnej gamy przeżyć. Ogromny i nieograniczony świat ludzkich pragnień w momencie niezaspokojenia daje znać o swojej przepastnej głębi intensywnością nienasycenia. Przykładów tego stanu nie trzeba szukać daleko. Żałość po śmierci ukochanej osoby, stan duchowej pustyni, ból porażki lub zawodu, oto tylko niektóre przykłady sytuacji, w których odkrywamy ciemną i trudną stronę życia.

Same w sobie te stany duchowe jeszcze nic nie znaczą – są naturalnym, często spontanicznym elementem i treścią każdej egzystencji ludzkiej. Z perspektywy rozwoju człowieka decydująca jest postawa, jaką przyjmuje on wobec tych doświadczeń, w których obowiązuje wspomniana wcześniej zasada: doświadczenie pozytywne musi przeważyć nad negatywnym. Zastanawiający jest fakt, że ta sama sytuacja życiowa – np. porażka lub sukces zawodowy – u różnych ludzi prowadzi do różnych postaw. Utrata pracy u jednego prowadzi do załamania nerwowego i depresji, a innego mobilizuje do wysiłku i realizacji marzeń; niejeden debiut literacki miał właśnie takie początki. Ta postawa wobec konkretnych doświadczeń wiąże się z trzecim momentem życia wewnętrznego, który nazwalibyśmy doświadczeniem przemiany.

Doświadczenie przemiany

To trzecie doświadczenie łączy w sobie dwa poprzednie i próbuje je pogodzić, przekraczając jednocześnie. To jest moment pozytywnego wzrostu, transformacji, wyjścia poza oczywistość dotychczasowego horyzontu. Jest to moment zaskoczenia, otwarcia się na nowe perspektywy, odkrycia wymiaru transcendencji. W życiu duchowym tym trzecim momentem jest doświadczenie nawrócenia religijnego, podczas gdy oba poprzednie momenty pokrywają się z doświadczeniem pocieszenia i strapienia. W nawróceniu nie jest tak istotne, czy przeżywamy pocieszenie, czy strapienie, ale jak je przeżywamy i jak je odnosimy do Boga, który jest ich zasadniczą treścią. Człowiek nawrócony wszystko przyjmuje jako przejaw łaski Bożej i współpracując z nią, nadaje każdemu doświadczeniu nowe znaczenie. Dlatego nawet doświadczenie negatywne – np. narodziny upośledzonego dziecka, utrata kogoś bliskiego czy zwolnienie z pracy – może być okazją do odkrycia głębszych wartości religijnych, np. miłości tych najbardziej bezbronnych czy realności przestrzeni duchowej.

W doświadczeniu przemiany ważna jest postać towarzyszącej osoby. Jak w dzieciństwie większość konfliktowych sytuacji rozwiązanych jest z pomocą osób znaczących (np. matki lub ojca), tak i w życiu duchowym konieczne jest wsparcie ze strony innych (np. spowiednika, kierownika duchowego), szczególnie w momentach trudności i ciemności duchowej. Ta analogia ma jednak swoje granice. Rola matki we wczesnych fazach życia dziecka stopniowo zostaje przejęta przez kształtujące się zdolności psychiczne i fizyczne dziecka: dziecko dorasta i staje się samodzielnym, zdolnym do decydowania o sobie człowiekiem, tym samym osoby ważne tracą na znaczeniu. Kierownik duchowy czy spowiednik nigdy nie może stać się w takim samym sensie znaczącą osobą dla szukających wsparcia duchowego. Nie może zastąpić osoby w jej podstawowych funkcjach i zadaniach, nie może być balsamem na każdy ból, nie może stanowić symbiotycznego uzupełnienia jej brakujących zdolności. W kierownictwie duchowym idzie o pomoc w dobrym rozeznaniu sytuacji, o podtrzymanie na duchu w strapieniu i studzeniu nadmiernych inicjatyw w momencie pocieszenia. Ale kierownictwo duchowe nie odbiera wolności człowiekowi, nawet jeśli niektóre polecenia mogą być kategoryczne. Te jednak wydawane są wtedy, gdy w grę wchodzi wyraźna iluzja i błąd, w którym tkwi osoba.

Czy rzeczywiście pragniemy rozwoju?

Człowiek zawsze pragnął rozwoju i miał świadomość, że to wymaga wyrzeczeń. Już starożytni powtarzali per aspera ad astra (przez trudy do gwiazd), wyrażając tym samym przedziwną harmonię tych trudnych do pogodzenia rzeczywistości. „Jest to prawdą – pisał z mocą kard. Newman – i będzie prawdą aż do końca świata, iż nic wielkiego nie dokonuje się bez cierpienia, bez upokorzenia, z nimi zaś wszystko jest możliwe”. Klasyczna droga do świętości w ujęciu Dionizego Areopagity zaczynała się przecież zwykle bolesnym oczyszczeniem, a dopiero po nim następowały kolejne etapy oświecenia i zjednoczenia z Bogiem, przy czym nie wykluczały one wcale cierpienia, a wręcz go integrowały jako nieodłączny element. Jednak na tych etapach obowiązuje ewangeliczny paradoks, wedle którego jarzmo, które się niesie, jest lekkie, a brzemię słodkie. Ale czy te stare prawdy przebijają się jeszcze przez współczesną mentalność, w której nie ma miejsca na cierpienie, ból czy umieranie?

Stanisław Morgalla SJ/ Rozważanie pochodzi z książki: Duchowość daru z siebie

56901Co ja z tego będę miał?
Często zadajesz sobie to pytanie?
Przyjrzyj się swoim postawom, zrozum swoje zachowania i zdecyduj, czy chcesz coś zmienić w swoim życiu.
Bo duchowość chrześcijańska jest duchowością daru z siebie.

Napisana z publicystycznym zacięciem książka zaprasza w świat prawd często nieoczywistych i zaskakujących. Z niektórymi tematami autor rozprawia się bezlitośnie, inne pozostają nierozstrzygnięte, gdyż – jak sam pisze – czasem chodzi tylko o przyczynek do dyskusji. Wiele artykułów dotyczy ludzkiej psychiki: dojrzałości emocjonalnej, lęku, poczucia własnej wartości, wypalenia. Inne dotykają zagadnień z duszpasterskiego podwórka m.in. spowiedzi, celibatu czy kierownictwa duchowego.