(Po lewej, o. Tadeusz Rostworowski S/ Jfot. jezuici.org.au)

(Po lewej, o. Tadeusz Rostworowski S/ Jfot. jezuici.org.au)

W zakonie jestem już 39 lat. Do Towarzystwa Jezusowego wstąpiłem 14 sierpnia 1974. Od święta Matki Bożej Wniebowziętej zaczęła się moja przygoda w Towarzystwie. Niełatwo jest pisać na temat ślubów, a ślubu posłuszeństwa w szczególności. Dlaczego tak się dzieje? Może codzienne doświadczenie życia nie intensyfikuje rzeczywistości ślubów? A może zbyt mało o tym myślę i zbyt mało mam potem notatek, które przydałyby się podczas pisania dłuższych tekstów?

Osobiście staram się rozważać sprawy życia ślubami zakonnymi w sposób szczególnie wyraźny w czasie własnych rekolekcji. Poświęcam wtedy momenty medytacji, refleksji, weryfikacji własnego życia temu tematowi.

Od czasów nowicjatu pozostaję wierny pewnej praktyce, aż do dzisiejszego dnia. Mianowicie, na porannym nawiedzeniu Najświętszego Sakramentu wypowiadam formułę swoich ślubów zakonnych. To sprawia, że bardziej o nich pamiętam. Niejako uobecniam ich rzeczywistość w dniu, który się rozpoczyna.

Chciałbym podzielić się mocnym doświadczeniem posłuszeństwa, które przeżyłem wiele lat temu. 1 marca 1992 popołudniu, gdy wychodziłem na wykłady do Sióstr Urszulanek Unii Rzymskiej przy ul. Starowiślnej, furtian wręczył mi fax. Włożyłem ten papier do swojej teczki i wyszedłem z Kolegium. Kiedy wieczorem, już po powrocie do swojego pokoju, po raz pierwszy przeczytałem jego treść, nie bardzo chciałem wierzyć własnym oczom. Fax przesłał mi z Rzymu mój ówczesny prowincjał, o. Mieczysław Kożuch SJ. Pisał on, że od pierwszych dni sierpnia tego roku będę w Rumunii na misjach i prosił mnie, żebym powoli zamykał wszystkie swoje pola działania w Krakowie. Ta wieść była dla mnie bardzo zaskakująca, ponieważ prowincjał nigdy wcześniej o tym ze mną nie rozmawiał,. Pamiętam, że w pierwszym momencie poczułem się jakby uderzony w głowę. Jednak potem powoli ochłonąłem i zacząłem na ten temat rozmawiać z najbliższymi. Reakcja mojej mamy była dla mnie zaskakująca i pamiętam ją dobrze do dzisiaj. Gdy jej powiedziałem o decyzji prowincjała, odpowiedziała mi spokojnie, jednak ze szczególną mocą: „To bardzo dobrze. Jedź. Tam będziesz musiał skonfrontować się z codziennym życiem. To cię bardziej wyzwoli. Możesz stać się bardziej dynamiczny i odpowiedzialny”.

Te słowa tak bliskiej osoby mocno zapadły mi w serce i jakoś uspokoiły wewnętrznie. Do tego stopnia, iż po pewnym czasie oczekiwałem tego wyjazdu z utęsknieniem. Kiedy jednak 6 sierpnia 1992 późną nocą wsiadłem do pociągu jadącego z Krakowa do Bukaresztu, mocno poczułem ciężar tego wyzwania. Moja mama z dwoma jeszcze osobami odprowadziła mnie na dworzec kolejowy. Sam konduktor, warszawiak, pytał mnie zdziwiony: „Panie, gdzie tam jedziesz? Tam nawet powietrze śmierdzi. Żona zrobiła mi jedzenie w słoikach, żebym nie musiał tam niczego dotykać i brać do ust”. Rzeczywiście, aż do końca mojej podróży byliśmy sami w całym wagonie (były to bowiem czasy, kiedy do Rumunii prawie nikt nie jeździł). Mój cały dobytek stanowiły dwie walizki. Wiedziałem tylko dwie rzeczy: że mam wysiąść w Rumunii w miejscowości Deva i o której godzinie, w przybliżeniu, mamy tam dotrzeć. Po rumuńsku znałem dwa słowa. W pewnym momencie zatrzymaliśmy się na jakimś dworcu. Nie wiedziałem, gdzie jestem, gdyż było kompletnie ciemno, ale ponieważ była to ta godzina, którą pamiętałem z rozkładu, to wysiadłem w tę ciemność z dwoma walizkami, nie mając pojęcia, czy na pewno robię dobrze ani co będzie dalej. Wtedy zobaczyłem dwie postacie. Po białej wysokiej czuprynie poznałem o. Emila Puni SJ, prowincjała Rumunii.

Spotkałem go kilka miesięcy wcześniej, gdy był w krakowskim Kolegium, szukając kandydatów do pracy w swoim kraju. Wtedy nie chciałem się zbytnio z nim kontaktować, z kolei on tak bardzo chciał kogoś złapać i zachęcić do przyjazdu do Rumunii. I jakby na ironię losu, to właśnie ja sam teraz docierałem do niego, pokonawszy wcześniej pociągiem setki kilometrów. A kiedy w tej ciemności zobaczyłem jego postać, bardzo się ucieszyłem. Tak rozpoczęła się moja rumuńska przygoda, która trwała 16 lat, od roku 1992 do 2008. W maju 2008 wróciłem do Krakowa, do Kolegium. Okazało jednak, że nie na długo.

Warto przeanalizować to doświadczenie pod kątem posłuszeństwa. Wydaje mi się, że kryje się w nim kilka istotnych punktów tego właśnie ślubu. Po pierwsze pojawia się zaskoczenie. Nagle człowiek się dowiaduje czy słyszy z ust przełożonego coś, co go kompletnie zaskakuje. Reakcje na to mogą być rozmaite. Chcę szczególnie wyróżnić dwie z nich. Pierwsza to ta św. Józefa, gdy we śnie otrzymał od anioła nakaz przyjęcia do swojego domu Najświętszej Dziewicy będącej w stanie błogosławionym: obudził się i przyjął Maryję do siebie. On nie rozumiał i nie baczył na to, co się w nim działo, jakie plany miał już przygotowane. Wszystko to przekreślił, by pójść za głosem anioła. Ten głos okazał się dla niego ważniejszy. Przeciwstawną reakcją jest ta, gdy człowiek zmuszony do posłuszeństwa popada w stan kompletnego strapienia. Często wtedy zamyka się w sobie, czuje się rozgoryczony i zawiedziony. Spada z wysokości własnych myśli i planów na ziemię, mocno uderzając o nią nosem. I, będąc w takim stanie, podejmuje decyzję. Św. Ignacy uczy nas, że zawsze taka decyzja będzie zła. Człowiek później może jej bardzo żałować, ale już nic nie zmieni.

Te dwie reakcje, to dwa krańce na linii posłuszeństwa. Jakże często nasze reakcje przechylają się w jedną czy drugą stronę! Często działamy jakby w pewnej gamie półcieni, ale sprawa rozgrywa się ostatecznie w jednym lub drugim kierunku. Warto wziąć to pod uwagę. Tu pojawia się też wymiar naszej dyspozycyjności, jej stopnia. Św. Augustyn pisał w dziele O Państwie Bożym, iż historią świata rządzi miłość. Albo miłość do Pana Boga, aż do pogardy siebie, albo też miłość własna, czyli miłość do samego siebie, aż do pogardy Pana Boga. W posłuszeństwie ta kwestia ujawnia się z całą mocą: wśród codzienności to właśnie na linii posłuszeństwa widać kierunek i stopień naszej miłości.

W tych chwilach walki z samym sobą warto zwracać się do ludzi bliskich, naprawdę życzliwych. Pytać ich o zdanie. Po prostu z nimi rozmawiać. Nie zamykać się we własnym wnętrzu, szukając niejako potwierdzenia tylko tego, co rodzi się z mojej urażonej pychy. Warto słuchać. W słuchaniu człowiek wychodzi niejako z samego siebie i skierowuje się ku drugiemu, przez co może zachodzić proces pewnej obiektywizacji jego odczuć, jego wewnętrznych poruszeń. Dzięki temu można je spokojniej przeanalizować, zastanowić się nad nimi i zobaczyć siebie samego niejako z zewnątrz.

Trzecim elementem jest zaufanie Panu Bogu, z którego wypływa głęboki pokój. Jeśli pełni się Jego wolę a nie swoją, to On bierze na siebie troskę o jej wypełnienie, także wbrew ludzkim słabościom i nieuwadze. Tak jak wtedy, gdy ja wysiadałem z pociągu z dwoma walizkami, nie wiedząc dokładnie, gdzie jestem, wchodząc w ciemność nieoświetlonego dworca. Wkraczałem w ciemność, w obcym kraju, dodatkowo nie znając jeszcze języka, którym mógłbym się posługiwać w kontakcie z tymi ludźmi. W sercu jednak miałem głęboki pokój, gdyż gdy wypełniam Jego wolę, to On troszczy się o mnie. „Chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną” (Ps 23,4). Także wtedy, gdy w trakcie pełnienia jakiejś misji przychodzą trudniejsze momenty i światło wokół nas zdaje się gasnąć, pomaga świadomość, że mimo wszystko wypełniamy Jego wolę, a nie swoją.

„Wszystkie wasze troski przerzućcie na Niego, Gdyż Jemu zależy na was” (2 P 5,7). Te słowa Księcia Apostołów w sposób wyjątkowy realizują się w posłuszeństwie.

Podzieliłem się z Wami własnym doświadczeniem, jak również próbą analizy jego istotnych punktów. Pisząc te słowa, proszę Pana Boga, by stały się one dla Was pomocne i użyteczne. I z serca Was pozdrawiam.

JezuiciNaszeWiadomosci_LOGOO. Tadeusz Rostworowski SJ/ RED./ JNW numer 43