„Kiedy budzę się rano, to nie muszę się zastanawiać nad tym, jaki sens ma moje życie, ponieważ przeważnie zanim otworzę oczy, przynajmniej jedno dziecko mi o tym przypomina – mówi Joszko Broda, ojciec ośmiorga dzieci”. To fragment artykułu na portalu DEON.pl, a pod nim komentarz ~Ani: „Czy jeśli jestem katoliczką, to muszę chcieć mieć dużo dzieci? Czy jest coś złego, gdy katolik chce mieć jedno dziecko?”
Rzecz niewątpliwie warta rozpatrzenia. Sam wychowałem się wraz z czterema siostrami. Wokół nas było wiele rodzin, gdzie dzieci było 8-10, a rekord to chyba pobiła rodzina Debory (małżonka Brody), bo, o ile pamiętam, ich było szesnaścioro. Wiele z tych rodzin było z neokatechumenatu, ale nie wszystkie. Więc raczej na tym tle określiłbym się jako dziecko z rodziny średniodzietnej.
Wróćmy do pytania. Jedno dziecko to okrucieństwo – jeśli rodzice świadomie kończą na jednym. Moi koledzy, jedynaki uczyli się o życiu około 30-tki tego, czego ja się uczyłem w wieku 3 lat. Dwa to nie tylko zmiana ilości, lecz jakości (dziecko bez słów dowiaduje się, że nie jestem pępkiem świata), ale jednak dopiero trzy to rodzeństwo. A przecież chcemy, aby nasze dziecko było szczęśliwe, a jak być szczęśliwym bez rodzeństwa?
Nie tak dawno w „Rzeczpospolitej” można było przeczytać wypowiedzi kilku kobiet w średnim wieku o tym, dlaczego zdecydowały się tylko na jedno lub dwoje dzieci. Mówią o tym, jak trudno, a właściwie niemożliwe jest łączenie pracy, kariery naukowej z rodzeniem i wychowywaniem dzieci. Były też inne argumenty np. finansowe: że trzeba dziecku zapewnić normalne życie, naukę na poziomie, itd. Wszystkie argumenty rozsądne i do obronienia. Bo rzeczywiście to jest wybór: dzieci, albo inne rzeczy. Życie jest wyborem. Nie ma tu jednak żadnego przymusu. Bóg nam daje życie, a my sami robimy z nim to, co uważamy za najważniejsze.
Nie zawsze tak było. Kilkanaście lat temu, gdy byłem na zdjęciach w Montrealu, starszy i bardzo pobożny pan opowiadał mi, że jeszcze w latach 50-tych w Quebecu ksiądz na kolędzie upominał małżonków, jeśli drugi rok z rzędu nie rodziło się u nich dziecko. Była to taka taktyka wojny demograficznej z protestantami.
W redukcjach paragwajskich prowadzonych przez jezuitów w XVII i XVIII strażnicy chodzili nocą i tłukli kijami po ścianach, aby się indianie guarani budzili i brali do roboty. Zresztą kiedyś, zupełnie niedawno, ludzie w ogóle nie zadawali sobie pytań tego rodzaju. W mojej rodzinie pradziadkowie lub prapradziadkowie ze wszystkich stron mieli 8-10 dzieci. U Kirgizów, wśród których do niedawna żyłem, dokładnie teraz wchodzi w dorosłe życie pierwsza generacja, która zadaje sobie pytanie o liczbę dzieci, ponieważ ich rodzice mieli ich zazwyczaj 6-8. Czym więcej, tym lepiej – nikt nad tym aksjomatem nie dyskutował. Dlaczego?
Dobrą odpowiedź dała mi kiedyś młoda bohaterka mojego filmu – Sasza Komisarowa z Nowosybirska, inwalidka od urodzenia, która strasznie chciała mieć dziecko: „Ребенок это жизнь, это счастие!” (Dziecko to życie, to szczęście). Czyli czym więcej dzieci, tym więcej szczęścia. Ludzie płynęli w rzece życia i nikt się nie zastanawiał, mieć czy nie mieć dzieci, tak jak nie zastanawiał się, czy oddychać, czy nie oddychać, zjeść obiad czy go jednak przepuścić.
Głębsze wytłumaczenie daje Księga Rodzaju (1, 27-28): Stworzył więc Bóg człowieka na swój obraz, na obraz Boży go stworzył: stworzył mężczyznę i niewiastę. Po czym Bóg im błogosławił, mówiąc do nich: «Bądźcie płodni i rozmnażajcie się, abyście zaludnili ziemię i uczynili ją sobie poddaną; abyście panowali nad rybami morskimi, nad ptactwem powietrznym i nad wszystkimi zwierzętami pełzającymi po ziemi». Jest to pierwsze przykazanie, jakie Bóg dał człowiekowi i nie tylko Żydom czy chrześcijanom, lecz w ogóle wszystkim ludziom. Dokładniej mówiąc, nie jest to przykazanie, czyli jakiś nakaz, tylko objawienie człowiekowi jego natury, celu i sensu jego życia. Bóg powiedział człowiekowi, kim on jest i po co żyje. Sensem życia są dzieci.
Ewangelia idzie jeszcze głębiej. Często może zastanawiamy, co jest istotą Ewangelii? Co jest sercem Dobrej Nowiny? Nie jest to żadna tajemnica ukryta tak głęboko, że tylko wybrańcy (księża, profesorowie biblistyki) mogą ją zrozumieć. Wtedy Jezus rzekł do swoich uczniów: Kto chce zachować swoje życie, straci je; a kto straci swe życie z mego powodu, znajdzie je (Mt 16,25). Przeczytajmy to zdanie bardzo uważnie. To serce Ewangelii. Tracenie własnego życia jest zasadą życia chrześcijanina. Święty Paweł cytuje inne słowa Jezusa: Więcej szczęścia jest w dawaniu aniżeli w braniu (Dz 20,35). Nasze szczęście nie polega na braniu z życia dla siebie jak najwięcej, tylko na dawaniu siebie innym jak najwięcej. To recepta życia szczęśliwego – oddaj je innym.
Czy mamy się oddawać innym jak Matka Teresa z Kalkuty, Maksymilian Kolbe lub Jan Paweł II? Nie sądzę. Najbardziej podstawowym sposobem oddawania swojego życia jest oddawanie go swoim dzieciom. Kobieta w ciąży dosłownie oddaje swoje ciało dziecku, mężczyzna jako ojciec, rezygnuje ze swojej niezależności oraz wolności i ofiarowuje swoje życie dzieciom. Czym mamy więcej dzieci, tym więcej naszego życia oddajemy, tym więcej go tracimy. To bardzo prosta matematyka.
Potem wziął dziecko, postawił je przed nimi i objąwszy je ramionami, rzekł do nich: «Kto przyjmuje jedno z tych dzieci w imię moje, Mnie przyjmuje; a kto Mnie przyjmuje, nie przyjmuje Mnie, lecz Tego, który Mnie posłał» ( Mk 9, 36-37). Rodzice,, przyjmując dzieci, przyjmują samego Jezusa. Jeśli Jezus utożsamia się z dzieckiem, to jasne jest, że, przyjmując dzieci, tracimy swoje życie dla Jezusa.
Przypomnijmy sobie przypowieść o bogatym młodzieńcu. Przychodzi do Jezusa, bo szuka szczęścia. Wypełnił już wszystkie przykazania i pewnie oczekiwał, że Jezus da mu jeszcze jakieś nowe. Tymczasem Jezus niczego mu nie nakazuje, lecz chce jego samego, chce, aby on dokonał wyboru, porzucił wszystko, co ma, swoje plany, karierę i oddał Jezusowi swoje życie. Młodzieniec odchodzi smutny. W tym momencie przegrał walkę o swoje szczęście.
Powróćmy do pytania Ani. Mieć więcej lub mniej dzieci, to nie jest kwestia jakiejś powinności, zakazów lub nakazów, to pytanie o zaufanie Jezusowi, podjęcie ryzyka, rzucenie wszystkiego na jedną szalę. Dlatego pytanie, czy „muszę chcieć mieć dużo dzieci”, nie jest chyba tutaj najwłaściwsze. To chcenie lub niechcenie zależy od tego, kim jest dla mnie Jezus i czy mam odwagę zaryzykować porzucić swoje plany oraz kalkulacje i pójść za Nim? Czy jestem w stanie zrezygnować z realizacji siebie, kariery, wakacji, hobby i wielu innych przyjemności, żeby wybrać życie według projektu Jezusa?
Tak, to prawda, że jeśli będę mieć więcej niż dwoje dzieci stracę swoje życie. Nie pojadę na Kilimandżaro, być może nie napiszę doktoratu i nie będę mieć mercedesa, którym mógłbym jeździć do swojej willi nad jeziorem. Czym więcej dzieci, tym mniej szans zachować życie dla siebie. Gromadka dzieci nie da nam wytchnienia, wyciśnie z nas ostatnie soki. Jak młodzieniec z przypowieści stoimy przed wyborem, którego nikt za nas nie może dokonać.
P.S. Ciekawostka. Jak u Kirgizów nazywa się zamążpójście: Турмушка чыгуу (turmuszka czygu), czyli dosłownie – „wyjść do życia”. Kobieta otwiera się na życie w momencie ślubu, a póki nie ma męża i dzieci, to nie żyje. Ożenić się to уйлонуу (ujłonu), czyli dosłownie – „udomowić”, tak jak się udomawia dzikie zwierzęta. Dopóki chłopak nie ma żony, rodziny, domu, nie jest mężczyzną. Jest trochę jak dzikie stworzonko, które nie wie, po co żyje. Rodzina i dom nadają sens jego życiu.
Br. Damian Wojciechowski SJ/ RED. (za DEON.pl)