Kiedy Jezus dokonał pierwszych cudów, a Jego sława zaczęła błyskawicznie rosnąć, wówczas Jan Chrzciciel posłał do Niego swoich uczniów z pytaniem odnoszącym się do Jego mesjańskiej tożsamości. Wprawdzie zasadniczo był prawie pewny, że Jezus jest Mesjaszem, jednak biorąc siebie samego za przykład – przecież ludzie jego uważali za Mesjasza, czemu on sam konsekwentnie zaprzeczał (por. J 1, 20) – chciał usłyszeć z ust Jezusa jasną deklarację, która potwierdziłaby jego własne przypuszczenia.
Odpowiedź, jaką otrzymał, była na pierwszy rzut oka wymijająca i mało konkretna: Niewidomi wzrok odzyskują, chromi chodzą, trędowaci zostają oczyszczeni, głusi słyszą, umarli zmartwychwstają, ubogim głosi się ewangelię (Mt 11, 5). Jan Chrzciciel rozpoznał jednak w tej odpowiedzi słowa Proroka Izajasza i choć były one wypowiedziane nieco na wyrost (bo nawet jeśli już do tego czasu Pan przywrócił kogoś do życia, to było to wyłącznie wskrzeszenie, a nie zmartwychwstanie), wystarczyły mu, aby uwierzyć, czyli innymi słowy ucieszyć się z przyjścia zapowiadanego Mesjasza.
Radość ze spotkania z Jezusem
Pomijając Maryję i Józefa, mających szczególną rolę w historii Wcielenia, pierwszymi, którzy spotkali się z nowo narodzonym Synem Bożym, byli pasterze. Tamtej pamiętnej nocy przebywali oni ze swoimi stadami niedaleko betlejemskiej stajni. Nieprzypadkowo aniołowie, którzy zawiadomili ich o tym niezwykłym zdarzeniu, zwiastowali im radość wielką (Łk 2, 10). Wypowiadając te słowa, sami niebiescy posłańcy z radości zaczęli wychwalać Boga i można powiedzieć, że tym samym „zarazili” pasterzy, którzy po wizycie w stajence wracali do siebie, również wielbiąc i wysławiając Boga za wszystko, co słyszeli i zobaczyli (Łk 2, 20). Spotkanie to napełniło ich serca radością.
Od tamtej pory każdy, kto tylko miał przywilej spotkać się z Jezusem – kiedy tylko rozpoznał w Nim kogoś niezwykłego, człowieka Bożego -cieszył się ze spotkania. Bywały wprawdzie przypadki, że ktoś odczuwał niepokój po takim spotkaniu, jednak wyłącznie wtedy, gdy na drodze do radości, zwykle jako wyrzut sumienia, stawało mu wspomnienie własnych grzechów lub niedowierzanie, że Bóg spotkania w cztery oczy nie rozpocznie od wymierzenia kary, skądinąd zasłużonej, będącej wyrazem swoistego oczyszczenia.
Niepokój zabijający radość z Bożej obecności, opierający się na osobistych, choć nie zawsze zrozumiałych dla postronnych obserwatorów obawach, może istotnie bardzo w całej sprawie zamieszać, nawet udaremniając dojście do jakichkolwiek owoców spotkania. W istocie chodzi przecież O fundamentalną prawdę wiary w Bożą dobroć, co w konkretach wymaga przejścia od podejrzenia, że „moje grzechy są większe niż Boża miłość”, do przekonania, że „Boża miłość większa jest od moich grzechów”. Nie wiemy, co dokładnie Piotr miał na myśli, kiedy po wysłuchanym nauczaniu – wysłuchanym tak przy okazji, bo wtedy razem z innymi naprawiał sieci po całonocnej pracy – i po niewiarygodnie obfitym połowie poprosił, aby Jezus zostawił go w spokoju. Argument, jakiego wówczas użył, był jednoznaczny: Bo jestem człowiek grzeszny (Łk 5, 8). W odpowiedzi Jezus zaczął namawiać go nie tyle do radości, ile do odpędzenia smutnych myśli, przekonując, że nic nie stoi na przeszkodzie, aby w jego życiu Bóg dokonał rzeczy wielkich, jakich on sam, skoncentrowany na własnych grzechach I przerażony ich wielkością, wcale by się nie spodziewał.
Ostatecznie efekt jest ten sam: Piotr rozradował się ze spotkania z Panem. Scena ta wyraźnie pokazuje, jak postępować w procesie pocieszania smutnych, dla których namawianie do radości często wydaje się pustosłowiem. Jezus daje tu doskonały przykład postępowania: wcale nie mówi Piotrowi, że przesadza z poczuciem grzeszności, ale zapewnia go, że Bóg poradzi sobie z jego nędzą, zaś dowodem tego będą wielkie rzeczy, jakich w przyszłości dokona przez jego ręce.
Sceny pierwszego spotkania z Jezusem, owocujące wielką, autentyczną radością, która od tej pory staje się motorem życia przyszłych uczniów, doskonale ukazuje Ewangelista Jan. W jego ujęciu to, co zwykliśmy nazywać powołaniem, jest spontanicznym wybuchem radości ze znalezienia kogoś, kogo przyszli Apostołowie wyczekiwali i pragnęli, jako dobrzy Izraelici tęskniący za Mesjaszem. Zarówno Andrzej, jak i Filip ucieszyli się ze spotkania, podobnie jak pewien człowiek z przypowieści, którą później opowiedział Jezus, ucieszył się ze znalezienia skarbu ukrytego w roli (por. Mt 13, 44).
Andrzej był uczniem Jana Chrzciciela. Zachęcony świadectwem swego duchowego mistrza, który wskazując uczniom na Jezusa, powiedział: Oto Baranek Boży (J 1, 36), porzucił Chrzciciela i poszedł za Chrystusem. Spędził z Nim wieczór i wówczas dokonało się coś, co sprawiło, że został z Nim na zawsze. Radość ze znalezienia tego, kogo szukał, była jednak tak wielka, że najpierw (J 1, 41) – być może jeszcze tego samego wieczoru – odszukał swego brata Szymona, podzielił się z nim radością i przyprowadził go do Jezusa. Może więc ten wieczór spędzili z Panem we trójkę?
Podobnie rzecz miała się z drugim z przyszłych Apostołów – Filipem. Jezus spotkał go następnego dnia i wypowiadając słowa: Pójdź za Mną! (J 1, 43), otworzył przed nim zupełnie nowe horyzonty. Filip ucieszył się tak bardzo, że gdy spotkał z kolei Natanaela, natychmiast podzielił się z nim swą radością. Wprawdzie Natanael wystawił go na poważną próbę, ironicznie podając w wątpliwość powód jego euforii, ale radość Filipa była tak wielka, że nie dał zbić się z tropu. Nie przekonywał Natanaela do swych racji, ale zaprowadził go do Jezusa, aby sam mógł się przekonać i w konsekwencji poczuć to samo, co on. Natanael rzeczywiście dał się porwać atmosferze chwili spotkania: ucieszył się i uwierzył (por. J 1, 49).
Smutek Wielkiego Piątku
Gdyby tak przejść przez historię wszystkich ewangelicznych spotkań z Jezusem, a zwłaszcza przyjrzeć się twarzom ludzi, którzy wobec Bożej łaski otwierali swe serca, zobaczylibyśmy, że najpierw im wszystkim otwierały się ze zdumienia oczy, a następnie na ustach pojawiał się uśmiech. Bóg był blisko, a ludzie stawali się uczestnikami Jego łaski. Nic więc dziwnego, że te same usta ściągały się boleśnie, a na twarzach pojawiał się smutek, gdy Jezusa pośród ludzi zabrakło.
Najsmutniejszym czasem, jaki medytujemy i przeżywamy w całym roku liturgicznym, jest okres popołudnia w Wielki Piątek oraz cała Wielka Sobota: czas, w którym nie sprawujemy żadnej liturgii, a jedynie odwiedzamy Pański grób oraz całujemy krzyż. Tę atmosferę – poważną i dramatyczną – psuje nieco polski zwyczaj święcenia pokarmów, ale w rzeczywistości to czas dany nam po to, byśmy odczuli, jak to jest, gdy Boga nie ma. Zabity przez nas leży w grobie. Cały świat zaś jest wtedy jak dusza, która wyparła się swego Stwórcy: niby żyje, zajmuje się własnymi sprawami, a w rzeczywistości tkwi w atmosferze duchowego smutku.
Łatwo możemy sobie wyobrazić, co czuli uczniowie, którzy jeszcze nie tak dawno w euforii spotkania z Tym, na którego „króle, prorocy czekali”, porzucali to, co zgromadzili przez całe życie, aby iść u boku Tego, którego Bóg Ojciec posłał dla zbawienia świata.
Ewangelicznym przykładem smutku nie do pokonania, smutku, który zabija, jest Judasz Iskariota. Grzech, jaki powoli opanowywał jego duszę, sprawił, że z Jezusem zaczęło mu być źle. Kiedy jednak ostatecznie zerwał wszelkie więzy, jakie go z Nim łączyły, nagle poczuł paniczny lęk samotności i zaczęły nim targać wyrzuty sumienia. Chciał odwrócić bieg wydarzeń, ale ci, którzy go wykorzystali – diabelska to metoda – odwrócili się od niego. Smutek, jaki wówczas ogarnął jego duszę, doprowadził go do samobójczej śmierci (por. Mt 27, 5).
Innym przykładem ewangelicznego smutku, choć nie tak dramatycznym, jest Maria Magdalena. Jej łzy żalu z powodu – jak sobie wyobrażała – wykradzenia martwego ciała Jezusa są wspaniałym wyznaniem wiary w Mistrza, ale jednocześnie pokazują, co czuje człowiek, któremu zabrano Boga (por. J 20, 11). Była to rozpacz tym większa, że Magdalena miała okazję doświadczyć niosącej radość miłości. Kiedyś żyła w zagubieniu, bez Boga. Nauczyła się radzić sobie z własnymi problemami i zbudowała w miarę spójny, choć daleki od ideału świat. Spotkanie z Jezusem pokazało jej znaczenie prawdziwych wartości: ona je doceniła i tak bardzo uznała za swoje, że wręcz nie wyobrażała sobie innego życia. W takiej sytuacji niemożliwe jest – co próbowali uczynić dwaj uczniowie, których Zmartwychwstały spotkał w drodze do Emaus (por. Łk 24, 13-35) – powrócić do dawnego życia sprzed czasu powołania.
Radość Jezusa Zmartwychwstałego
Każdy, kto spotkał i pokochał Jezusa, w momencie gdy Go straci, nawet gdy Go sam zabije własnymi grzechami, nie jest w stanie cofnąć czasu, ale aby uleczyć rany, potrzebuje cudu jeszcze większego niż wszystkie, jakie wydarzyły się do tej pory – potrzebuje zmartwychwstania. Tylko ono jest w stanie napełnić go prawdziwą radością.
Kiedy w końcu, po dniach smutku i rozpaczy, nastał poranek „pierwszego dnia tygodnia” (por. Łk 24, 1), wydawało się, że będzie to dzień jak każdy. Uczniowie przyzwyczaili się już nieco do swego nieszczęścia, a ponieważ sumienie wyraźnie im wyrzucało fakt, że w najlepszym razie pasywnie przyczynili się do tragicznego rozwoju wypadków, nie mieli zbytnio możliwości, aby narzekać lub próbować zrzucić winę na innych. Wszyscy byli winni: nieważne było, kto mniej, a kto bardziej. Uczniowie bali się. Wprawdzie już wcześniej niejednokrotnie doświadczali albo przynajmniej byli świadkami wrogiej postawy wobec Jezusa, a w konsekwencji i ich samych, jednak do tej pory zawsze Nauczyciel stawał w ich obronie. Teraz po raz pierwszy sami musieli stawić czoło zaistniałej sytuacji.
Tym większym niepokojem przejęła ich wieść, jaką przyniosły im kobiety: jedne mówiły coś o tym, że ktoś wykradł ciało, inne zapewniały, że spotkały Jezusa żyjącego. Niewiarygodność tych wieści nie pozwalała im uwierzyć w cud i ucieszyć się – jak wtedy mogło się wydawać – ze szczęśliwego zakończenia (dziś wiemy, że nie było to zakończenie, ale dopiero początek czegoś zupełnie nowego). Aby na ich twarze powrócił uśmiech radości, potrzebowali nie wieści o pustym grobie, ale spotkania z Żyjącym. Kiedy więc w końcu Jezus stanął przed nimi – Łukasz opisuje to spotkanie w momencie, gdy dwaj uczniowie pospiesznie wrócili z Emaus i opowiedzieli, co ich tam spotkało – kiedy pokazał im przebite ręce i zraniony bok, przekonali się, że Jezus żyje. Ucieszyli się ze spotkania i uwierzyli we wszystko, co mówił (por. Łk 24, 36-43), gdy zaś Jezus wstąpił do nieba, uczniowie z wielką radością wrócili do Jeruzalem (Łk 24, 52). Ta wielka radość miała nie opuścić ich już do końca i stać się nieprzemijającym znakiem nowych czasów.
Dzięki tym wszystkim doświadczeniom, dziś, patrząc na tamte wydarzenia, możemy chwalić Boga nie tylko za powstanie z martwych, ale i przedziwną drogę, na jakiej cud ten się dokonał. Rozumiemy, że koniecznością było to, co na pierwszy rzut oka wydawało się wielką tragedią. Dlatego z prawdziwą radością możemy powtarzać słowa takich modlitw, jak hymn, którego strofy poetycko przekazują atmosferę radości ze Zmartwychwstania: „Witaj, dniu najbogatszy w nieśmiertelną sławę, / W którym Pan zgromił piekło, wziął niebo w dzierżawę”. A dalej, odnosząc się do wiosennego przebudzenia, czyli czasu, gdy obchodzimy Wielkanoc, wielbimy Boga za zewnętrzne znaki nowego życia: „To głosi z grobu wiosną zbudzony świat cały, / Zmartwychwstałego Pana wita zmartwychwstały. / W triumfie Zbawiciela wdział weselne szaty, / Przyniósł różdżki zielone, różnobarwne kwiaty, / Wchodzącego nad gwiazdy, po zdeptaniu wroga, / Niebo, ziemia i morza wielbią swego Boga”. Hymn kończy strofa ukazująca krzyż jako tron Wiecznego Króla: „Na krzyżu umęczony, już Bóg światem włada, / Niechaj Twórcy twór wszystek cześć z modlitwą składa”.
W ten oto sposób poeta, mądry doświadczeniem świadków zmartwychwstania, ukazuje radosne, religijne uniesienie – prawdziwy owoc spotkania ze Zmartwychwstałym Panem.