Na początku warto sobie uświadomić pewne nieporozumienie, jakie związane jest z naszym przeżywaniem chrześcijaństwa. Otóż, my traktujemy nieraz życie chrześcijańskie jak wielki perfekcjonizm, przykazania, zasady oparte na dogmatach, filozofii. Nasza misja chrześcijańska polega wtedy na dokładnym przestrzeganiu przykazań. Jezus zaś jest Tym, który przyniósł, ogłosił nowe przykazania. Takie spojrzenie sprawia, że Ewangelia staje się dodatkowym ciężarem, bo np. trzeba w niedzielę chodzić do kościoła, przestrzegać norm etycznych itd. Może rodzić się wówczas przekonanie, że istotą życia chrześcijańskiego jest zasłużenie sobie na niebo poprzez dobre uczynki i życie moralne. Albo więcej, może zrodzić się nawet podejrzenie, że Jezus przyszedł jedynie po to, by pomnożyć nasze ciężary.
Zauważmy, jak bardzo takie spojrzenie odchodzi od przeżywania chrześcijaństwa przez pierwszych chrześcijan. Dla Kościoła starożytnego Ewangelia była faktyczne Dobrą Nowiną, a więc nie obowiązkiem, moralizowaniem, ale przepowiadaniem dobrej wieści. A Ewangelia, Dobra Nowina mówi nam, że krąg zła, śmierć nie jest dla człowieka czymś ostatecznym. Jezus Chrystus wszedł w śmierć fizyczną, umarł na krzyżu, ale również powstał do nowego życia.
Niemal powszechnym zjawiskiem jest dziś lęk przed śmiercią. Lęk ten wynika często z braku wiary. Boimy się zburzenia naszego świata, naszych wartości, naszego szczęścia i przyzwyczajeń. W gruncie rzeczy często nie wierzymy, że prawdziwe szczęście zaczyna się poza granicą śmierci. Bardziej wierzymy i ufamy swojemu szczęściu, swojemu powodzeniu, swoim planom niż planom Boga.
Jezus Chrystus pokazał nam, że poza tym naszym ziemskim życiem i szczęściem istnieje szczęście o wiele większe, głębsze, prawdziwe; istnieje życie w pełni z Bogiem, pełnią miłości. Istotą, centrum życia chrześcijanina nie jest tylko prawda o krzyżu, cierpieniu, śmierci. Jest to dopiero połowa drogi. Zatrzymanie się tylko na krzyżu i śmierci jest jakąś fałszywą mistyfikacją krzyża, klęski. A w szerszym kontekście swoistą teologią śmierci Boga.
Centrum Ewangelii jest dobra nowina o zmartwychwstaniu. Będzie to przedmiotem naszej drugiej konferencji. Tajemnica śmierci i zmartwychwstania Jezusa nie kończy się jednak z chwilą wstąpienia Jezusa do nieba. Ona realizuje się również w życiu każdego z nas. Jedynym warunkiem, jakiego Bóg wymaga od człowieka jest wiara.
W Dziejach Apostolskich czytamy taką wypowiedź, kerygmat Piotra, który wyraża wiarę pierwotnego Kościoła: tego Męża, który z woli, postanowienia i przewidzenia Bożego został wydany, przybiliście rękami bezbożnych do krzyża i zabiliście. Lecz Bóg wskrzesił Go, zerwawszy więzy śmierci (Dz 2, 23-24).
Ten kerygmat Piotrowy ma odniesienie do każdego z nas. To ja zabiłem Jezusa, ja jestem winien Jego śmierci. Bóg posłał Jezusa po to, aby ludzkość zobaczyła, do jakiego stopnia żyje w grzechu, fałszu i złu. Gdy Bóg w Osobie Jezusa wszedł w nasze życie, odrzuciliśmy Go i ukrzyżowali.
Często w naszym życiu chcemy być doskonali, perfekcyjni, staramy się, by sumienie nic nam nie wyrzucało, dążymy własnym wysiłkiem do doskonałości, a zapominamy, że jesteśmy grzesznikami, że mamy udział w śmierci Jezusa. Krzyż Jezusa osądza nas. Gdy chcemy zrozumieć, czym jest grzech, popatrzmy na krzyż.
Krzyż nas osądza. Ale krzyż Jezusa daje nam też nadzieję. W zmartwychwstaniu Jezusa nasze grzechy zostają odpuszczone. Chrystus Zmartwychwstały przekazuje w nasze serca, w nasze życie swojego Ducha, który przywraca nam to, co utraciliśmy przez grzech. Duch Jezusa wnosi w nasze życie nowe prawo – prawo miłości, które niweluje wszelkie różnice i bariery, usuwa lęki, również lęk przed śmiercią.
Posłannictwo Jezusa nie jest posłannictwem krzyża, ale posłannictwem światła, nadziei i radości. Dlatego chrześcijanin powinien czynić wszystko, by eliminować krzyż, niepotrzebne cierpienie i zło.
Śmierć Jezusa
Przyjrzyjmy się obecnie śmierci Jezusa. My już właściwie przyzwyczailiśmy się do krzyża. Krzyż był znakiem cierpienia i zbawienia, a my zrobiliśmy z niego ozdobę. Mamy wiele pięknych emblematów w postaci krzyża. Zatraciliśmy natomiast przerażenie, które wywołuje hańbiąca egzekucja czy gwałtowna śmierć. Może dobrze, że w ostatnim czasie przypomniał nam to w sposób naturalistyczny Mel Gibson w swoim filmie Pasja.
Sama śmierć Jezusa, tak po ludzku, nie jest chwalebną, ani nadzwyczajną. Śmierć Jezusa jest raczej śmiercią dramatyczną, bez aureoli i pokoju. Jezus niejako wpada w otchłań ludzkiej złości, która Go pochłania. Ciemności nienawiści, okrucieństwa, bluźnierstwa, fałszu, gwałtu zdają się triumfować wokół krzyża, zasłaniając światło i miłość Boga.
Do tych zewnętrznych trudności dołączają się największe, jakie można sobie wyobrazić i przeżyć: ciemności samotności i opuszczenia przez Boga: Boże mój, Boże mój, czemuś Mnie opuścił? Te słowa wypowiedziane przez Jezusa świadczą o dotknięciu granic ludzkiej rozpaczy.
Wielcy mistycy przeżywali je często jako największą próbę życiową. Św. Teresa od Dzieciątka Jezus przeżywała na końcu swego krótkiego życia nie tylko agonię ciała i umysłu, ale także agonię serca. Czuła się całkowicie opuszczona, nie mając nawet świadomości, czy wierzy w Boga. Nic nie wiem – powiedziała wtedy – wiem tylko, że kocham. Wspomina również, że gdy przeżywała podobne stany cierpienia wpatrywała się w figurę Matki Bożej i prosiła Maryję o pomoc: Och jakże gorąco się do Niej modliłam, ale to czysta agonia bez pocieszenia.[…] Nigdy nie przypuszczałam, że można tyle cierpieć. Nigdy!
Jezus na krzyżu doświadcza oddzielenia od Boga, które Hans Urs von Balthazar nazywa doświadczeniem potępienia. W samotności i opuszczeniu przez Boga, Jezus jako Człowiek, przeżywa również swoją śmierć w ludzkim wymiarze – jako zniszczenie marzeń, nadziei, ludzkich relacji, przyjaźni i wszystkich możliwości, jakie daje ludzkie życie. W swoim człowieczeństwie, wyniszczonym do granic możliwości, przyjmuje jednak to wszystko, co przygotował Mu Ojciec.
Fiodor Dostojewski w powieści Bracia Karamazow opisuje śmierć wielkiego Starca. Wszyscy spodziewają się czegoś wyjątkowego, jakiegoś budującego przeżycia, misterium. Tymczasem po jego śmierci pozostał tylko przykry zapach.
Wydaje się, że te historia dobrze obrazuje nasze marzenia o śmierci. Chcemy śmierci spokojnej, pogodnej z poddaniem się woli Bożej. A tymczasem śmierć może być tajemnicza, nieprzewidywalna. Przychodzi z zewnątrz i niweczy wszystkie nasze życzenia i wyobrażenia. Śmierć Jezusa jest wyrazem takiej nieprzewidywalności. Po ludzku jest to śmierć, jakiej byśmy nie pragnęli. Jezus również miał świadomość, że Jego śmierć będzie trudna, bał się Jej. W Ogrodzie Oliwnym prosił Ojca, by Go ominęła.
Ostatecznie jednak Jezus przyjął śmierć jako posłuszeństwo Ojcu i z miłości do swego Ojca a także z miłości do człowieka. Poprzez swoją śmierć Jezus oddał cześć Bogu Ojcu. Śmierć Jezusa była w wymiarze duchowym śmiercią najpiękniejszą, ponieważ była śmiercią w całkowitym zaufaniu Bogu Ojcu i całkowitym pojednaniu z ludźmi.
Zobaczmy, w jaki sposób umiera Jezus. Jezus umiera w cierpieniach. Jednak znosi cierpienie w milczeniu, cierpliwości. My cierpimy ze względu na siebie. Jezus cierpi dla nas i ze względu na nas. Bóg nie przygląda się nieporuszony, jak uginamy się pod swoim cierpieniem, lecz cierpi z nami i w nas.
Posłuchajmy proroka Izajasza: Nie miał On wdzięku, ani też blasku, aby na Niego popatrzeć, ani wyglądu, by się nam podobał. Wzgardzony i odepchnięty przez ludzi, Mąż boleści, oswojony z cierpieniem, jak ktoś, przed kim się twarze zakrywa, wzgardzony tak, iż mieliśmy Go za nic (Iz 53, 2n). Dręczono Go, lecz sam się dał gnębić, nawet nie otworzył ust. swoich. Jak Baranek na rzeź prowadzony, jak owca niema wobec strzygących ją, tak On nie otworzył ust swoich? Po udręce i sądzie został usunięty, a kto się przejmuje Jego losem? (Iz 53, 7n).
Jeden z mistyków Henryk Suzo pisze: Nic nie jest bardziej bolesne od cierpienia, nic bardziej radosnego od tego, że już cierpiałem. Cierpienie – to krótki ból i długa, wielka miłość.
Dietrich Bonhoeffer, protestancki teolog, zamknięty w hitlerowskiej celi więziennej, napisał: Człowiek powołany jest do tego, by wraz z Bogiem cierpieć cierpieniem, jakie świat bez Boga zadaje Bogu.
Jezus umierając, modli się. Nie jest Człowiekiem, który opuszczony przez Boga i ludzi umiera w rozpaczy. Ale właśnie w takich chwilach zwraca się do Ojca z modlitwą i wołaniem na ustach i w sercu: Ojcze, w Twoje ręce powierzam ducha mojego (Ps 31). Ostatnie słowa Jezusa są prostą, przepiękną modlitwą, wyrażającą całkowite i głębokie zaufanie Ojcu. Jezus nie modli się jednak o ocalenie życia. On w pełni akceptuje śmierć. Do tego stopnia, że setnik, który asystował przy śmierci wielu skazanych, przy śmierci Jezusa zawołał: Prawdziwie ten człowiek był Synem Bożym.
Jezus umiera w całkowitym pojednaniu z ludźmi. Co więcej, modli się za swoich prześladowców: Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią. W czasie najboleśniejszych chwil, w największym cierpieniu, Jezus nie myśli o sobie. Myśli o Ojcu, o swoich najbliższych, o tych, za których cierpi.
Tą modlitwą Jezus ogarnia wszystkich, którzy mieli bezpośredni i pośredni udział w Jego cierpieniu i śmierci. Jezus uczy nas tutaj ducha miłości i przebaczania i pokazuje, co znaczy na co dzień zasada: Zło – dobrem zwyciężaj: Lecz powiadam wam, którzy słuchacie: Miłujcie waszych nieprzyjaciół, dobrze czyńcie tym, którzy was nienawidzą, błogosławcie tym, którzy was przeklinają i módlcie się za tych, którzy was oczerniają (Łk 6, 27n); Przykazanie nowe daję wam, abyście się wzajemnie miłowali, tak, jak Ja was umiłowałem (J 13, 34).
Modlitwa Jezusa na krzyżu jest modlitwą za nas. W chwili swojej śmierci i agonii Jezus modli się za nas. My także często nie wiemy, co czynimy. Zauważmy jak często buntujemy się w życiu przeciwko Bogu i Jego woli, ranimy naszych bliźnich, często tych najbliższych, rozbudzamy najniższe zmysłowe instynkty i pożądania. I chociaż nie mamy złej woli i kierujemy się nieuświadomionymi odruchami i impulsami, to jednak ranimy i poszerzamy krąg zła w świecie. Jesteśmy ranieni przez innych i sami w podobny sposób ranimy – naszymi słowami, osądami, czynami itd. Śmierć Jezusa na krzyżu uświadamia ten krąg wzajemnych zranień i woła o ducha przebaczenia i miłosierdzia.
Męka i śmierć Jezusa jest też doskonałym wypełnieniem woli Ojca i otoczeniem Go chwałą. Co to oznacza, wyjaśnił Jezus w Wieczerniku: Ojcze, Ja Ciebie otoczyłem chwałą na ziemi przez to, że wypełniłem dzieło, które Mi dałeś do wykonania (J 17, 4).
Św. Jan w swojej Ewangelii ukazuje Jezusa jako Króla. Jezus przed Piłatem, Herodem, Wysoką Radą, wobec drwiących z Niego i prześladujących Go, a także na krzyżu; Jezus w purpurowym płaszczu i koronie cierniowej jest Królem, cichym Barankiem, który gładzi grzechy świata. Jezus zbawia świat poprzez miłość do Ojca i do nas, a także poprzez wynikające z tej miłości posłuszeństwo Ojcu.
Być może się nam nieraz wydaje, że bycie Bogiem oznacza wyjście poza krąg posłuszeństwa, by móc czynić cokolwiek. Jednak w relacjach opartych na miłości jest przeciwnie. Osoby kochające wsłuchują się w siebie, by móc nawzajem spełniać swoje pragnienia. I tak jest również w Trójcy Świętej. Osoby Trójcy Świętej wsłuchują się w siebie, by spełniać wzajemnie swoje oczekiwania.
Warto jeszcze zaznaczyć, że męka i śmierć Jezusa były dopełnieniem całego Jego życia i przepowiadania. Jezus w całym swoim życiu był konsekwentny i głosił wolę Boga Ojca. Nie stosował żadnych kompromisów, dwuznaczności czy półśrodków, jak np. Piłat. Był człowiekiem całkowicie wolnym wobec wszelkich osób, relacji, układów, itd. Jezus żył i głosił prawdę absolutną. I ta prawda, niewygodna dla niektórych grup społecznych, doprowadziła Go do śmierci.
Życie w prawdzie wyzwala. Ale z drugiej strony dawanie świadectwa prawdzie musi się liczyć nawet z ceną własnego życia. Nie może być uzależnione od korzystnych okoliczności zewnętrznych ani od nastrojów wewnętrznych. Od chwili śmierci Jezusa tysiące Jego uczniów będzie więzionych, upokarzanych, wyśmiewanych, torturowanych, skazywanych na śmierć, tylko dlatego, że są uczniami Jezusa, że przyznają się odważnie do Jezusa. Jan Paweł II nazwał wiek XX – wiekiem męczenników. Jak podają źródła w samym roku 2000 – zostało zamordowanych ponad 800 chrześcijan, tylko dlatego, że żyją Ewangelią. A więc prześladowanie chrześcijan nie skończyło się w pierwszych wiekach.
Wreszcie śmierć Jezusa jest ofiarą najdoskonalszą, która ma wymiar zbawczy. Słowa Jezusa z krzyża: Wykonało się, świadczą o ostatecznym zwycięstwie. Zmartwychwstanie Jezusa jest przekroczeniem granicy cierpienia, zła, śmierci, jest zwycięstwem nad złem i śmiercią. Od chwili śmierci i zmartwychwstania Jezusa nie patrzymy już na śmierć jako na klęskę, ale jak na zwycięstwo. Gdzież jest o śmierci, twoje zwycięstwo? Gdzież jest, o śmierci, twój oścień? – pyta św. Paweł i odpowiada: Zwycięstwo pochłonęło śmierć (1Kor, 15, 54n).
Gdy (szczególnie w Wielki Piątek) adorujemy krzyż, to uświadamiamy sobie, że i my przez mękę i krzyż do chwały zmartwychwstania będziemy doprowadzeni – jak to wyznajemy w modlitwie Anioł Pański. Nabieramy ufności, nadziei, że krzyż i śmierć jest środkiem, a nie celem. Ale środkiem koniecznym do zmartwychwstania. By zmartwychwstać, trzeba najpierw obumrzeć, jak ziarno rzucone w ziemię: Jeżeli ziarno pszenicy, wpadłszy w ziemię nie obumrze, zostanie tylko samo, ale jeżeli obumrze, przynosi plon obfity (J 12, 24).
Pewność zmartwychwstania w Jezusie powinna być źródłem naszej codziennej radości, nadziei i siły do dźwigania naszego krzyża, do podejmowania naszej drogi krzyżowej. Jeżeli idziemy swoją drogą krzyżową z Jezusem, a nie samotnie dźwigamy swój krzyż, to możemy być pewni, że i nas dotyczą słowa, które Jezus wypowiedział do łotra na krzyżu: Dziś ze mną będziesz w raju.
Akceptacja krzyża
Na koniec jeszcze krótka refleksja, nad naszym przeżywaniem krzyża i śmierci. Być uczniem Jezusa, być chrześcijaninem dziś oznacza akceptować krzyż: Jeśli kto chce pójść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech co dnia bierze krzyż swój i niech Mnie naśladuje (Łk 9, 23). Zdanie to kryje pewien paradoks. Jest czymś naturalnym, że ludzie uciekają od krzyża. Wszystkie plany i marzenia człowieka idą w tym kierunku, by ułożyć sobie życie wygodne, bez problemów, by wyeliminować z niego krzyż.
Tymczasem chrześcijanin ma patrzeć na krzyż inaczej. Krzyż dla ucznia Jezusa nie wiąże się z czymś sentymentalnym, czy jedynie z pewnymi formami umartwień. Krzyż dla ucznia Jezusa to bardzo konkretna historia życia, z problemami, trudnościami, nieprzyjemnościami, z tym wszystkim, co niesie życie. Chrześcijanin patrzy na krzyż w kluczu krzyża Jezusowego. Krzyż dla Jezusa nie był klęską, ale przeciwnie, znakiem miłości Boga do nas, zwycięstwem nad grzechem i złem, drogą do zmartwychwstania, do chwały i wiecznego życia. Również droga ucznia Jezusa wiedzie do chwały i życia wiecznego przez krzyż. Krzyż jest miejscem doświadczenia spotkania z Bogiem, miłości Boga, zbawienia człowieka.
Uczeń Jezusa wie, że Bóg dopuszczając w jego życiu krzyż, chce mu coś ważnego powiedzieć, chce go oczyścić i poprowadzić do rzeczy wyższych. Krzyż uwalnia nas od kompleksów, zahamowań, zazdrości itd. i prowadzi do akceptacji życia i świadomości, że ponad całą historią, wszystkimi problemami i cierpieniami jest kochający Bóg.
Akceptacja krzyża wymaga jednak wcześniejszego zaparcia się siebie. Inaczej krzyż będzie iluzją, będzie krzyżem pozornym, fikcyjnym. Jest to niejednokrotnie krzyż, ból, który rodzi się z naszego subiektywizmu, z naszej nadwrażliwości, płytkości czy głupoty; ból, który zadajemy sobie sami. Sądzę, ze jest to rodzaj cierpienia, niechcianego przez Boga. Taki ból nie jest krzyżem, ale ozdobnym krzyżykiem, który należy eliminować.
Zaparcie siebie jest o tyle trudne, że każdy z nas rodzi się z piętnem egoizmu, samolubstwa. Każdy z nas ma również silne pragnienie dostrzegania natychmiastowych owoców swojej modlitwy, ofiarności wobec innych, pracy nad sobą. Egocentryzm popycha nas często, by pomijać etapy i iść szybko naprzód, by móc się cieszyć nie Bogiem, tylko własnymi sukcesami duchowymi. Zaparcie siebie polega na odchodzeniu od swojego samolubnego dostrzegania natychmiastowych owoców.
Zaparcie siebie – to pokora. Człowiek pokorny, to człowiek, o którym mówi się, że jest taki, a on widzi u siebie pychę (święci mistycy). Człowiek, któremu brakuje pokory porównuje się z innymi, by się przekonać o swoim postępie w życiu modlitwy, miłości bliźniego, pokorze. Taki człowiek zostaje uwięziony w sobie samym, jest więźniem siebie i nie może nieść krzyża i naśladować Jezusa.
Zaparcie siebie – to również ciągły wybór drogi i woli Boga. Ta droga objawia się w słowie Boga i faktach naszego życia. Nasz błąd polega na tym, że sami chcemy planować nasze życie. Robimy plany, modlimy się o ich spełnienie, a gdy to nie wychodzi, wpadamy we frustrację, zgorzknienie, a nawet cynizm. Mogą to być nawet wspaniałe plany, np. pracy apostolskiej, zaangażowania we wspólnocie. Uczeń Jezusa w faktach, w życiu, w planach widzi wolę Boga, nie swoją. Bóg daje nam wspanialsze życie, niż możemy wymarzyć i zaplanować. Naszym zadaniem jest odkrywanie, akceptacja i podejmowanie tego życia.
Akceptacja śmierci
Być uczniem Jezusa oznacza także akceptować całe życie wraz z jego końcowym etapem – śmiercią. Śmierć zawsze jest kresem życia biologicznego, jest fizycznym procesem rozkładu, destrukcją, wobec której człowiek pozostanie bezsilny. Jest również nicością niespełnionych pragnień, marzeń, życia, egzystencji.
Stare reguły zakonne, np. benedyktyńska albo kamedulska zalecały codzienne wspominanie śmierci. Nie wspominano jednak śmierci po to, by trwać w smutku, ale przeciwnie, po to, by żyć świadomie i intensywnie, by przeżywać radość życia.
I faktycznie, gdybyśmy codziennie myśleli o tym, ze możemy nie doczekać następnego dnia, przeżywalibyśmy dzień dzisiejszy w sposób bardziej świadomy i intensywny. Nam bardzo trudno jest żyć dniem dzisiejszym. Myślami zwykle jesteśmy w przeszłości lub przyszłości. Przeszłość przywołuje wspomnienia, niezabliźnione rany, żale. Przyszłość wywołuje w nas niepokoje, lęki o siebie i bliskich, albo pozwala nam uciekać w świat nierealny, świat marzeń, iluzji. Świadomość, że każda chwila jest darem i nikt z nas nie jest pewny jutra pozwala żyć głębiej, pełniej.
Rozmawiałem kiedyś z kobietą chorą na raka, której lekarze dawali kilka miesięcy życia. Początkowo był w niej bunt, żal, rozgoryczenie, depresja, a więc normalne ludzkie reakcje. Dość szybko jednak zrozumiała, że taka postawa nic nie daje, tylko prowadzi do coraz większego rozgoryczenia. Postanowiła wtedy intensywnie żyć i prawdziwie kochać. Niedługo przed śmiercią stwierdziła, że te kilka miesięcy, które jeszcze przeżyła, były najwspanialszym darem Boga. Przez całe życie nie zbliżyła się tak bardzo duchowo do swego męża i dzieci. Poznała także wiele nowych rzeczy, na które wcześniej nie miała czasu, albo których nie dostrzegała.
Umieranie ma wiele wspólnego z narodzinami. Nowe może narodzić się dopiero, gdy umiera stare. Śmierć jest całkowitym wyzwoleniem człowieka. Dziecko, przychodząc na świat, uwalnia się od matki. Dojrzewa i staje się dorosłym, gdy gotowe jest porzucić swoje dzieciństwo. Przez całe życie wymaga się od nas, byśmy porzucali, pozostawiali za sobą to, co zdobyliśmy – rzeczy, zdrowie, odgrywane przez nas role, bezpieczeństwo, przyjaciół, dzieci itd. Musimy także porzucić starego człowieka, by mógł w nas narodzić się nowy.
Wiemy z doświadczenia, jak to wyzwalanie nie jest łatwe. Do starego już się przyzwyczailiśmy, umiemy z tym żyć, nawet gdy wiąże się z cierpieniem. Nowe budzi lęk, przeraża. I dlatego tak trudno nam je podjąć.
Dopiero śmierć w pełni wyzwala. W obliczu śmierci człowiek doświadcza wolności. Opadają wówczas wszystkie maski, które zakładamy i role, które gramy przed innymi, przed światem, by być kimś innym niż w rzeczywistości jesteśmy. Przestajemy się wówczas przejmować tym, co sądzą o nas inni. Odpada lęk przed kompromitacją bądź odrzuceniem. Przestaje się liczyć sukces, bogactwo, ambicje, plany. Śmierć niweczy miary stosowane w ciągu życia. W śmierci człowiek uwalnia się od myślenia czysto ludzkiego, światowego i wyzwolony wkracza w nowy świat przeniknięty całkowicie Bogiem.
Dlatego należy przez całe życie odkrywać cel i sens śmierci. Kto dostrzega w śmierci sens, o wiele łatwiej potrafi rozstać się z tym, co przemija.
Pytanie o sens naszej śmierci znajduje najpełniejszą odpowiedź dopiero w perspektywie śmierci i zmartwychwstania Jezusa. Śmierć, której doświadcza człowiek wierzący, otwiera drogę do Boga Ojca i dlatego ma zawsze wymiar nadziei i miłości. Św. Paweł pisze: Dla mnie bowiem żyć – to Chrystus, a umrzeć – to zysk (Flp 1, 21); i dalej: Nauka to zasługująca na wiarę: Jeżeliśmy bowiem z Nim współumarli, wespół i z Nim żyć będziemy (2Tm 2, 11).
Pierwsi chrześcijanie byli zafascynowani osobą Jezusa i oczekiwali Jego rychłego przyjścia. Każda Eucharystia wypełniona była zwiastowaniem Pana aż przyjdzie (1Kor 11, 26). Szczególnym czasem oczekiwania była Wielkanoc. Modlono się wówczas o przyjście Zmartwychwstałego w chwale. To oczekiwanie wyraża także ostatnie słowo NT: Zaiste, przyjdę niebawem. Amen. Przyjdź Panie Jezu! (Ap 22, 20).
To oczekiwanie pierwszych chrześcijan nie jest bez znaczenia. Wprawdzie z początku myśleli o szybkim końcu świata. Ale później pojawiła się świadomość, że Pan jest zawsze blisko nas; że przychodzi w każdej chwili.
Śmierć jest końcem ziemskiej pielgrzymki człowieka. Jest końcem czasu łaski i miłosierdzia, jaki Bóg ofiaruje człowiekowi, by zrealizował swoje ziemskie życie. Gdy zakończy się ten jeden jedyny i niepowtarzalny bieg naszego życia, nie wrócimy więcej do kolejnego ziemskiego życia.
W chwili śmierci każdy człowiek pozna prawdziwe oblicze Boga. Zostanie zdjęta zasłona, dzięki czemu człowiek będzie mógł wejść w tajemnicę Trójcy Świętej. W swojej śmierci człowiek rozpozna oblicze Chrystusa, które towarzyszyło mu w ziemskim życiu w osobach bliźnich.
W chwili naszej śmierci poznamy prawdziwego Boga, poznamy miłość absolutną, bezwarunkową i w obliczu tej miłości zobaczymy własny egoizm. Spotkanie z Bogiem jest najbardziej bolesnym poznaniem siebie.
Jednak Bóg, którego poznamy w pełni w chwili śmierci nie jest jakimś buchalterem albo surowym sędzią. Jest zawsze Bogiem kochającym, który objawia się nam jako miłość i światło. I nie musimy się lękać, że z chwilą śmierci nasze ręce będą puste. Zresztą, jakkolwiek byśmy się starali, przed Bogiem zawsze będziemy stać z pustymi rękami, jak słudzy nieużyteczni. Musimy natomiast wierzyć, ufać i kochać. To bardzo mało i bardzo dużo.
Na koniec chciałbym jeszcze zacytować słowa, jakie usłyszała mistyczka francuska Gabriela Bossis od Jezusa: Czy zdajesz sobie sprawę, że jeszcze się nie narodziłaś? Prawdziwe narodziny, to wejście w życie pozagrobowe. Przygotowuj się. Przypomnij sobie życie robaczka pokornego i pełzającego po ziemi. Potem poczwarka. To Zycie tajemne i ukryte. A wreszcie motyl o wspaniałych kolorach, wolny w przestworzach błękitu! O, ciesz się, że niedługo narodzisz się do życia w pełni (On i ja, t. III, nr 111).