Ewangelia mówi byśmy kochali tych, którzy nas nienawidzą. Nie mówi jednak, by kochać tych, których my sami nienawidzimy. Takie dywagacje snuje jeden z bohaterów Anny Kareniny Lwa Tołstoja. Przyznam, że niemal powaliła mnie z nóg ta podstępna obrona nienawiści, a zarazem skłoniła do refleksji.
Nikt dzisiaj nie przyznaje się, że nienawidzi, co najwyżej czuje do kogoś niechęć i chętnie by mu zaszkodził, gdyby mógł. Jeszcze lepiej byłoby, gdyby to jakiś szlag go trafił. Po co mam brudzić sobie ręce i narażać się na miano osoby żywiącej wobec kogoś nienawiść. Lepiej uchodzić za miłującego nieprzyjaciół i modlić się, by okryli się wstydem i kiedyś przyznali mi rację. Prawda, że hipokryzja?
Współczesny człowiek częściej nienawidzi osoby znane z mediów niż te zza miedzy. Nie kibicuje kandydującym w wyborach tak, jak kibicuje sportowcom. Tak naprawdę to nie interesują go kandydaci, których lubi i szanuje. Skupia się na przeciwniku, by go wyśmiać, zdyskredytować, obrzydzić innym. Ale to przecież nie jest nienawiść tylko strategia kampanii wyborczej – powie specjalista od wizerunku. To taki polski sposób wzajemnego miłowania się na zabój.
Gdyby któryś z kandydatów mnie nienawidził, zastosowałbym wobec niego ewangeliczną zasadę kochania tych, którzy mnie nienawidzą. Tu znowu kłania się jeden z bohaterów powieści Tołstoja. A że ten znienawidzony przeze mnie kandydat nawet mnie nie zna i dlatego nienawidzić mnie nie może, to moja nienawiść do niego nie sprzeciwia się Ewangelii. Gdy tak dłużej pomyślę, to dochodzę do wniosku, że to nie ja go nienawidzę, to on sam jest znienawidzony i sobie winny. A temu zaradzić się nie da. Taki już jest i taki pozostanie.
Do tak wybiórczego (czy też wyborczego) rozumienia nienawiści nikt nie chce się przyznać. Odsuwamy od siebie myśl, jakoby tak haniebne uczucie mogło zagnieździć się w naszej duszy. A jednak, łatwiej nam przyjąć, że bycie znienawidzonym jest większym złem niż samo nienawidzenie. Znienawidzony jest sam sobie winny. Czyż nie tak myślimy?