Skoro wakacje za pasem, to ja z cyklu koleje polskie.
W ogóle od pewnego czasu intrygują mnie branżowe slangi: polityczne, knajpiane, kościelne, w tym kolejowe. O knajpie może nie będę wspominał, bo nie wypada, tyle już o niej słyszeliśmy w ostatnich tygodniach pełnych afer taśmowych. Kościelny żargon też brzmi znajomo dla stałych bywalców mszy i czytelników listów pasterskich. Choć i tutaj możemy przeżyć niespodziankę. Bo ostatnio mnie olśniło, że jeśli w Krakowie są wypominki, to pod Opolem zalycki, a w okolicach Kalisza „wymienianki”. Cały doktorat można by o tym wyskrobać.
Ale wróćmy do pociągu. Otóż siedzimy sobie w ubiegłą sobotę na Dworcu Centralnym. Czekamy z redakcyjnym kolegą na pociąg do Krakowa. To już ostatni, o 19.14. Potem zostaje już tylko samolot, ewentualnie całonocna tułaczka przez Katowice. Rzeczony pociąg ma przybyć z Kołobrzegu. I przybywa. Ale spokojnie, nie od razu. Małymi krokami. Dyskretnie. Z „pewną dozą nieśmiałości”.
Swoją drogą, intrygujące jest to stopniowanie niepewności, narastanie dreszczyku emocji, a nawet budowanie grozy przez megafon. Najpierw pani mówi, że pociąg przybędzie z opóźnieniem około 20 minut.
Nam podnosi się lekko ciśnienie, a na peronie głucha cisza. Kolejna zapowiedź, że przybędzie z opóźnieniem 30 minut i „jednocześnie informujemy, że opóźnienie może ulec zmianie”. Ciekawe, że opóźnienie się „nie zmienia”, lecz „ulega zmianie”. Skoro „może ulec”, to ten, kto często podróżuje koleją przeczuwa, że jednak ulegnie. I masz babo placek. Opóźnienie nie tylko że uległo zmianie, ale jeszcze dowiedzieliśmy się, z jakiego powodu. Wszystkiemu winne przyczyny techniczne. Konia z rzędem, kto odgadnie ten kalambur. Zaczynamy dumać. Lokomotywa się zepsuła? Prąd odcięli? A może zima? Ale gdzież tu zima w środku lata. Kto wie, u nas wszystko jest możliwe. Sorry, taki mamy klimat. Nie pozostaje nic innego, jak czekać dalej.
W końcu z 35 minutowym opóźnieniem pociąg przybywa. Na peronie euforia. Z wagonów wylewają się tłumnie zadowoleni podróżni. Przed drzwiami do naszego wagonu ciśnie się spory tłumek i patrzy, jak starsza pani próbuje wygramolić się z pociągu, taszcząc potężne toboły. Oczywiście żaden tłumok nawet nie drgnie. Mało co, a wpadła by razem z walizką pod pociąg.
Z radością zajmujemy nasze miejsca. Po chwili dosiada się do nas ekipa studentów krakowskiej PWST. Tulimy się do siebie jak sardynki w puszce. Normalka. Na wstępie pada słynne „widzę, że będziemy razem podróżowali, to może się przedstawimy”.
Przedstawiamy się. Liwki nie ma. Potem rozkręca się mała imprezka z gwintem w roli głównej i branżowe pogawędki. A to o Globiszu, a to o Treli. Gdy jeden ze studentów odkrywa, że jestem księdzem, przechodzimy na temat „Golgoty Picnic”, bo to teraz na topie. I pyta, co ja o tym wszystkim sądzę. Mówię, że to sztuka niewiele warta, więc gdyby nie robić tyle szumu, to obejrzałoby ją kilkadziesiąt osób. I po sprawie. Pewnie ich trochę zamurowało, że nie wytaczam armat. A po chwili zaczynamy rozmawiać o jezuitach i Papieżu Franciszku. Ze zdziwieniem odkrywają, że jezuici się nie żenią. W sumie atmosfera nieco gęstnieje, wszyscy próbują zachować fason
I tak sobie myślę. O ileż trudniej byłoby z nimi pogadać, gdyby nie podróż polskimi kolejami w ośmioosobowym przedziale, pełnym ścisku i duchoty. Nawet jeśli pociąg „doznaje opóźnienia”, to jednak warto nieraz poczekać.