(fot. Nasze Sprawy, czerwiec 2014)

(fot. Nasze Sprawy, czerwiec 2014)

W tym pierwszym moim tekście z probacji chciałbym przedstawić trochę szerzej miejsce, w którym się ona odbywa. Myślę, że warto, gdyż jeszcze nikt z naszej Prowincji tutaj nie był (7 lat temu przyjechał tu na probację pierwszy Polak, Darek Michalski z Prowincji Wielkopolsko-Mazowieckiej).

Polscy jezuici, zwłaszcza w XX wieku, raczej niewiele mieli wspólnego z Indiami. Dla wielu z nas jest to mityczna kraina, w której 6 maja 1542 wylądował św. Franciszek Ksawery, po ponad dwunastu miesiącach morskiej podróży z Europy. A później o. Robert de Nobili wsławił się swoją działalnością mającą na celu inkulturację chrześcijaństwa w Indiach.

Ciekawostką jest, że pierwszym polskim misjonarzem w Indiach był właśnie jezuita, o. Gabriel Łętowski. Dotarł na subkontynent Indyjski w XVII wieku. Kolejno w Indiach przebywało, dłużej lub tylko czasowo, kilku jezuitów: Andrzej Rudomino, Wojciech Męciński, Jan Mikołaj Smogulecki, Michał Boym, Mikołaj Stoszak. Do XVIII stulecia jako misjonarze na terenie Indii pracowali jeszcze m.in. Władysław Doroszewicz oraz Hieronim Drzewiecki, który był nawet przełożonym jezuickiego konwentu w Goa. Wszyscy oni nadsyłali do Europy szczegółowe sprawozdania, w których charakteryzowali zarówno warunki swojej pracy i jej rezultaty, jak też otaczającą ich rzeczywistość kulturową, społeczną i religijną.

Pisząc ten dłuższy tekst przyłączam się więc do moich poprzedników. Być może kogoś zainteresują te informacje z pierwszej ręki. Wiem, że czytelnicy JEZUICI.pl nie lubią długich tekstów, dlatego podzieliłem cały artykuł na trzy części. Dziś zapraszam do lektury pierwszej z nich.

Droga do Indii

(fot. Nasze Sprawy, czerwiec 2014)

(fot. Nasze Sprawy, czerwiec 2014)

W indyjskim mieście Chennai albo inaczej Madrasie, wylądowałem po dokładnie 9 godzinach lotu z Frankfurtu nad Menem, na dziesięć minut przez północą miejscowego czasu (w całych Indiach słońce wstaje wcześniej o trzy i pół godziny). Po odebraniu bagażu i odprawie paszportowej już o 00.30 byłem gotowy do następnego odcinka podróży. Musiałem jeszcze przejść do lotniska krajowego. Na zewnątrz ponad trzydzieści stopni i wilgotne powietrze. Co jakiś czas powieje chłodniejszy wietrzyk. Odlot do Madurai dopiero o 6.15. Szybko wypatrzył mnie w tłumie jakiś łowca zagraniczników i zaczął oferować za 30 dolarów taxi w tę i z powrotem oraz odpoczynek w hotelu. Wmawiał mi, że hangar jest zamknięty aż do 5 rano. Podobna oferta powtórzyła się jeszcze na lotnisku krajowym. Odmówiłem za każdym razem.

Pierwszą godzinę spędziłem na zewnątrz, z wieloma osobami, które koczowały na zewnątrz terminalu. Już wtedy dosięgły mnie komary, na szczęście niemalaryczne. Ok. 3 nad ranem zauważyłem, że terminal jest otwarty. Zapewne otwarli go wcześniej, bo widziałem tam śpiących pojedynczych ludzi, ale myślałem, że po prostu dali się tam zamknąć. Strzegąca wejścia policja wpuściła 10 mnie do środka. Tam przyjemny chłodek z klimatyzacji. Wypiłem kawę i oglądnąłem sobie film, by nie usnąć.

Do Madurai przyleciałem ok. ósmej. Na lotnisku czekał na mnie indyjski jezuita ze wspólnoty, która znajduje się w pobliżu lotniska. Zorganizował dla mnie transport do miejsca probacji, miejscowości Shembaganur – to jeszcze prawie 130 kilometrów. Ostatnie 50 km stanowi stroma, kręta i wąska droga, która wije się wciąż w górę aż do wypoczynkowego miasta Kodaikanal. Po prawej – ściana skał pokrytych roślinnością;; po lewej – paręset metrów ostro w dół zbiegające zbocza pokryte drzewami.

Na drodze prawie nie ma oznaczeń, oprócz ponawianych zachęt, by używać klaksonu. I rzeczywiście, ludzie korzystają z tego urządzenia z wielką pasją. Droga – na której dwa autobusy jadące w przeciwnych kierunkach muszą się zatrzymać, aby się wyminąć – jest co pewien czas wypełniana całą masą pojazdów: busów, ciężarówek, mniejszych pojazdów osobowych, dużych, luksusowych samochodów oraz dżipów. Motocykli, na których jeżdżą nieraz całe czteroosobowe rodziny, jest tutaj niczym w Rzymie. Do tego należy dodać pieszych po obu strona jezdni, handlarzy różnościami – zwłaszcza owocami – czasem zwierzęta, kozy i krowy, a w większych miejscowościach nawet procesje ku czci jakiegoś bóstwa czy z racji jakiejś uroczystości. Zadziwiające, że pomimo łamania wszelkich europejskich przepisów, dzięki używaniu wyłącznie klaksonu, udaje się tym wszystkim uczestnikom ruchu drogowego nie powodować wypadków.

(fot. Nasze Sprawy, czerwiec 2014)

(fot. Nasze Sprawy, czerwiec 2014)

W Shembaganur

Pokonanie 130 kilometrów zabrało ponad trzy godziny. Indyjscy jezuici przyjęli mnie bardzo życzliwie i z wielką otwartością. Zaraz dano mi jeść, zrobiono jajecznicę, dano herbaty. Do wieczora zjechało 19 młodych ojców (3 dojechało parę dni później) z 11 na 17 prowincji indyjskich. Przybył też Jiju z Nepalu, dyrektor dużej szkoły średniej w Katmandu, dwóch jezuitów z Sri Lanki (jeden z nich zna Marcina Barana ze studiów) oraz jezuita indyjski pracujący w Nowosybirsku i Moskwie, m.in. w Instytucie św. Tomasza z Akwinu (zna dobrze Piotra Aszyka i paru Polaków, głównie ze studiów w Rzymie). Jest także jeden brat zakonny.

Niektórzy z nich poświęcili podróży więcej czasu niż ja. W wielu prowincjach indyjskich obowiązuje zakaz używania samolotu, więc tułali się pociągami i samochodami czasami po dwa dni w indyjskich upałach. Współtowarzysze mojej probacji to ludzie w większości po dwudziestu latach w zakonie, z tym, że większość otrzymuje święcenia po 13-15 latach w zakonie. Formację wydłużają u nich studia uzupełniające wykształcenie ogólne oraz nauka różnych lokalnych języków. Wielu z nich zajmowało ważne stanowiska: dyrektorzy szkół, dyrektorzy instytutów naukowych, szefowie centrów społecznych, wykładowcy, proboszczowie, wikarzy. Większość nie znała się wcześniej, ale są grupki współbraci, którzy już spędzili w jakimś domu formacyjnym parę lat. Pytają się o swoich kolegów, wspominają stare dzieje. Większość jest pierwszy raz w Shembaganur, więc uczą się miejsca tak, jak ja.

Dla wielu z nich angielski jest drugim językiem, czasem wyuczonym dopiero w junioracie (w Indiach j. angielski jest tylko językiem pomocniczym, a nie podstawowym). Większość z nich zna co najmniej trzy języki: obok hindi i angielskiego, najczęściej jeszcze tamilski lub inny. Dodam jeszcze, że w tym samym prawie czasie odbywają się w innych częściach Indii (w Goa i Hazaribag) dwie inne probacje, które również gromadzą po ok. 20 uczestników.

Mamy dwóch instruktorów. O. Michael Alosanai prowadzi probację w Shembaganur już od 7 lat, po tym jak przez 7 lat był instruktorem probacji w Goa, a wcześniej jeszcze mistrzem nowicjatu. Studiował w Rzymie. Zna bardzo dobrze o. Bogusława Steczka. Dzięki niemu był w Polsce trzy razy, pierwszy raz jeszcze za komunizmu. Drugim, starszym instruktorem, jest o. Arul Sivan, pasjonat jogi. On również był mistrzem nowicjatu prowincji Madurai.

Zaraz na następny dzień po przyjeździe przeszliśmy do wykładów, dyskusji i lektur. Oczywiście jest też sporo czasu na modlitwę i na bycie razem. Zaczęliśmy od listu o probacji o. Kolvenbacha, następnie intensywne studiowanie „Autobiografii” św. Ignacego, by przejść do opowiadania o Bożych dziełach w historii życia każdego z nas. Później trochę szybsze studiowanie listów św. Ignacego oraz jego Dziennika duchowego. Ten etap zakończyliśmy pielgrzymką do miejsc związanych z pierwszymi jezuickimi misjonarzami w Indiach i męczennikami Indii, o. Antonio Criminali i o. Janem De Britto. Bezpośrednie, tygodniowe przygotowanie do rekolekcji zeszło nam na warsztatach psychologicznych (Intensive Journal workshop) oraz zapoznanie się z indyjskimi sposobami modlitwy.

24 czerwca zaczęliśmy trzydziestodniowe rekolekcje ignacjańskie, najważniejszą część probacji.

CDN.

O. Jacek Poznański SJ/ RED.