Czy można się modlić w drodze do pracy lub szkoły bez lęku, że będzie to brak szacunku dla Boga? Czy można modlić się na siedząco, leżąc albo idąc ulicą? Czy można modlić się niejako „przy okazji”, niekoniecznie rano i wieczorem?
Z całą pewnością tak! Niebo nie otwiera się dla nas tylko o określonej porze, jak recepcja w przychodni rejonowej, choć nierzadko Pana Boga traktujemy właśnie jak lekarza: udajemy się do Niego tylko wtedy, gdy coś nas boli, w dodatku usiłujemy Mu przy tym wręczyć „łapówkę” w postaci obietnic bez pokrycia typu: „Jeśli Ty mi to, to ja Ci to…”
Aż wstyd przytaczać powyższe pytania. Okazuje się jednak, że kiedy przyjdzie czas rachunku sumienia, wielu nawet wyrobionych duchowo ludzi do listy grzechów dopisuje kłopoty z modlitwą.
Modlitwa niedoskonała
Czy owe kłopoty same w sobie są grzechem albo owocem grzechu, czy może sygnałem zupełnie innego problemu? Oczywiście istnieje cała lista grzechów, jakie można popełnić w kwestii modlitwy. Pan Jezus przede wszystkim piętnuje brak pokory przed Bogiem: kiedy faryzeusz i celnik stanęli w domu Bożym, aby się modlić, tylko modlitwa pokornego grzesznika osiągnęła spodziewany skutek. Do tego dołożyć można modlitwę wypowiadaną z zaciętością i złością w sercu. Pan nakazuje się wyzbyć takich uczuć, ponieważ On przyjmie wobec proszącego dokładnie taką postawę, jaką ten winien prezentować wobec bliźniego: Jeśli brat twój ma coś przeciw tobie, […] idź i pojednaj się z bratem swoim (Mt 5, 24). Równie zła w oczach Bożych jest modlitwa o cudze nieszczęście, bo przecież słońce [Pana] wschodzi nad złymi i nad dobrymi (Mt 5, 45). W jeszcze innym miejscu Pan Jezus wyrzuca modlącym się brak wiary w wypowiadane słowa. Gdyby bowiem prosić Go z wiarą nawet tak małą jak ziarnko gorczycy, Bóg spełniałby także te niemożliwe i zupełnie bezużyteczne zachcianki, jak prośba Piotra, by mógł przejść po falach wzburzonego jeziora. Tymczasem ludzie rzeczywiście nieraz modlą się, jakby nie wierzyli ani w to, że ich słowa dotrą do nieba, ani w to, że Bóg poważnie zainteresuje się ich prośbami.
Najważniejsza w modlitwie jest wewnętrzna postawa. Jeśli człowiek stanie w pokorze przed Panem, to potem już może mówić, co tylko chce! To z braku pokory rodzą się modlitwy koślawe: przechwalanie się przed Bogiem i dowartościowywanie siebie kosztem innych, jak w przypadku faryzeusza,modlitwa o wadach innych albo modlitwa odklepanych pustych słów, jak w przypadku człowieka, który nie zdaje sobie sprawy, co robi i przed kim stoi, dlatego klepie paciorki bez wiary.
Wszystkie inne problemy na modlitwie to nie grzechy, ale niedoskonałości samej modlitwy. Tak to już bowiem jest, że modlitwa wyrasta na wierze, ale z drugiej strony staje się wskaźnikiem, „termometrem” i testem wiary: jaka wiara, taka modlitwa.
Nauka modlitwy
Dotykając problemu modlitwy, zawsze pozostajemy w obrębie najprostszych pytań, jakie tylko można zadać. Mówiąc o sztuce modlitwy, pytamy o rzecz podstawową: Jak wznieść swój umysł ku Bogu, jak „skomunikować się” z Nim?
Historia zna różne przypadki i formy takiej komunikacji: można krzyczeć jak niewidomy pod Jerychem; można rzucić się do stóp jak kobieta kananejska, której upór zadziwił Jezusa; można też skierować prośbę przez pośredników, jak setnik błagający o zdrowie dla swego sługi; Zacheusz nawet wszedł na drzewo, aby przynajmniej dać się zobaczyć. Można mówić do Boga spokojnie, można wołać, można milczeć albo mówić łzami. Wszystko można, ponieważ w modlitwie chodzi o to, by serce przemówiło do serca językiem zrozumiałym tylko dla dwojga. Na nic więc zdadzą się wyuczone gesty i słowa, jeśli nie wykonuje się ich albo nie wypowiada, jakby to działo się po raz pierwszy w życiu. Modlitwa to słowa i gesty miłości, a kocha się tego, kogo się kiedyś już spotkało, kogo się zna i z kim jest nam dobrze.
Czy jednak w takim razie można mówić o nauce modlitwy? Panie, naucz nas modlić się (Łk 11, 1) – prosili Jezusa Apostołowie. Więcej niż pragnienia pogłębiania relacji z Bogiem było w tym chyba zazdrości, ponieważ Jan nauczył swoich uczniów. Sytuacja wyglądała bowiem dość dziwacznie: oto zaprawieni w modlitwie Izraelici proszą o rzecz fundamentalną. Jezus jednak podszedł do sprawy poważnie. Wówczas padły słowa Modlitwy Pańskiej, które dla nas wszystkich stały się przykładem i wskazówką. To wielka lekcja modlitwy, ale Jezus podpowiada tu treść modlitwy, nie wspomina natomiast o postawie na niej, dziś powiedzielibyśmy – o technikach modlitwy.
Pojedyncze wskazania na ten temat znajdziemy w wielu innych miejscach Ewangelii. Nie należy modlić się na pokaz. Nie wolno łączyć modlitwy z własnym zyskiem, czyli przy okazji długich modłów „nie objadać domów wdów i sierot” (por. Mk 12, 40), a za modlitwę za pieniądze obiecana jest nawet surowa kara. Trzeba modlić się wytrwale i nie zniechęcać się. Gdyby spojrzeć na cały system Starego Testamentu, który – według słów Jezusa – nic nie stracił na swej aktualności, trzeba modlić się systematycznie, codziennie i przy każdej okazji. To jednak bardzo ogólne wskazania. Może przede wszystkim z tego powodu, że w kwestii modlitwy -podobnie jak w wielu innych odnoszących się do życia duchowego – Jezus postawił na inicjatywę człowieka. Może postąpił tak samo, jak wówczas, gdy pewien człowiek, chcąc usprawiedliwić się z braku miłości bliźniego, zapytał Go, kto właściwie jest tym bliźnim. Nauczyciel opowiedział wówczas przypowieść o miłosiernym Samarytaninie, a później zwrócił się do pytającego: Idź, i ty czyń podobnie (Łk 10, 37). Brak tu konkretnej odpowiedzi na postawione pytanie, ale jest za to wskazówka, gdzie należy jej szukać: „Idź i czyń podobnie, a życie samo sformułuje najistotniejsze definicje”.
Podobnie jest z modlitwą. Ważne, by nasi pierwsi nauczyciele modlitwy – w tym rodzice i dziadkowie – pokazali nam Boga: takiego, z którym warto się zaprzyjaźnić, za którym się tęskni i którego brakuje. Sposób, pora, słowa i gesty modlitwy to już sprawa zaczynającego dialog z Abbą. Jeśli na pewnym etapie ludzie odchodzą od modlitwy i nie czują w związku z tym żadnego braku, to dzieje się tak dlatego, że wprawdzie kiedyś ktoś nauczył ich słów, ale nie pokazał im Osoby, do której należy je kierować.
Tradycja i przyzwyczajenie
Wróćmy na koniec do pytań przytoczonych na początku. Pokazują one także, że siła przyzwyczajenia mocniejsza jest od siły przyjaźni z Bogiem. W dzieciństwie uczono nas, że modlitwa ma być rano i wieczorem, że trzeba do niej uklęknąć, a najlepszy dla niej jest kościół. Schemat ten utrwalają niezmienne od dziesięcioleci rachunki sumienia, na nieszczęście drukowane w książeczkach do modlitwy. Tymczasem skostniałe przyzwyczajenia często niewiele mają wspólnego z tradycją modlitwy. Bo ta ostatnia to całe dziesięciolecia wielkiej ascezy świętych, godziny spędzone na kolanach albo krzyżem na zimnych posadzkach, to tysiące kilometrów pielgrzymich szlaków i niezliczone pobożne i święte myśli, które nieustannie przybliżały ludzi do Boga. Tradycja to świadectwa życia tych, którzy zawsze mieli coś do powiedzenia swemu Panu i robili to tak, jak dyktowało im serce. A przyzwyczajenie to tylko małe przekonanie, że nic nie należy zmieniać.
Tymczasem Bóg innym językiem mówi do dziecka, innym do dorosłego, innym do ojca i matki, innym do tych, którzy się radują, a jeszcze inaczej pociesza smutnych. Także i człowiek powinien coś w swej modlitwie zmieniać, bo choć od chrztu aż po grób nosimy te same imiona, to przecież wciąż stajemy się inni. Inna więc będzie modlitwa obojętnego, inna smutnego, inna w chwili cierpienia, a inna w radości. Inaczej mówi się, gdy się kocha szalenie, inaczej gdy w sposób dojrzały, a jeszcze inaczej, gdy miłość – oby nas to nigdy nie spotkało – dobiega kresu.