Gdyby w życiu chodziło tylko o to, by się najeść, napić i spłodzić dzieci, to właściwie istnienie ciała wystarczy, by wyjaśnić sens naszego życia na ziemi. Ale czy to nas zadowala?
Lubię jeździć na rowerze. Najbardziej cieszę się z dłuższych kilkudniowych wypraw. Przede wszystkim dlatego, że to dla mnie przyjemność. Najlepiej wtedy odpoczywam, zwłaszcza psychicznie; inaczej też poznaję świat i ludzi (na razie jest to Polska, nota bene bardzo piękna). Te wyprawy są też dla mnie lekcją wytrwałości i cierpliwości. Oprócz tego przez parę lat, metodą prób i błędów, nauczyłem się czegoś niezwykle ważnego.
W drodze ważne jest świadome wyznaczenie sobie celu, do którego zamierzam dotrzeć danego dnia i trzymanie się tego postanowienia, oczywiście nie za cenę utraty zdrowia. Ale nie chodzi mi tutaj o bicie rekordów. Jeśli sobie nie wyznaczę, dokąd mam w konkretnym dniu dojechać, to wystarczy kilkanaście minut silniejszego wiatru i już bym się gdzieś zatrzymał na dobre. Innym razem przychodzi taki moment, nawet kiedy jest bezwietrznie, że mi się po prostu nie chce dalej kręcić nogami, nie tyle ze zmęczenia, ale dlatego że „mi się nie chce”. Jeśli jednak wiem, że mam dojechać do określonego miejsca, wtedy motywacja jest silniejsza. Wiatr nie jest wówczas tak straszny, „nie chce mi się” nie jest rzeczywistym zmęczeniem, ale chwilą „załamki” w drodze, którą trzeba przeczekać. A kiedy w końcu dojeżdżam na miejsce, rodzi się radość, której nikt nie jest w stanie mi odebrać. Pewnie to taki rodzaj nagrody. Słowem, kiedy mam konkretny cel, łatwiej mi się jedzie, chociaż zewnętrznie nic się nie zmienia. Nadal trzeba się wysilić, pocić, często zasapać. Zmienia się tylko moje nastawienie. Co to oznacza? Że w człowieku duch ma wiele do powiedzenia. Wiele zależy w życiu od świadomości celu.
Nasze ciało, podobnie jak większości organizmów na ziemi, zbudowane jest z komórek. Trzeba im ciągle dostarczać energii. W związku z tym jemy, pijemy, uprawiamy sport, pocimy się i śpimy. Trzeba też uczyć się i pracować, żeby było co jeść i w co się ubrać. Raz czujemy się świetnie, innym razem jak wyciągnięci z wyżymaczki. Jednak gdyby w życiu chodziło tylko o to, by się najeść, napić i spłodzić dzieci, to właściwie procesy biologiczne wystarczy, by wyjaśnić sens lub cel naszego życia na ziemi. Ale czy to już wszystko? Czy to nas zadowala? Chyba nie.
Żyjemy w dwóch światach: materii i ducha. Łatwo o tym zapominamy, bo to, co dotykalne, co, można zobaczyć, zjeść i przeżyć, szczególnie pochłania naszą uwagę. Tak możemy się dać wciągnąć w słuszną albo nadmierną troskę o ciało, że staniemy się nieświadomi ważniejszej historii, która rozgrywa się pośród nas.
Młody Franciszek Ksawery był niezwykle ambitny, na swój sposób uparty. Chciał zostać prawnikiem, bo przecież trzeba było coś robić w życiu. Studiował 11 lat w Paryżu. Miał też duże zamiłowanie do sportu, chciał się wybić. Był dobry zwłaszcza w skoku wzwyż. Jednak zakończył życie wycieńczony pracą dla Boga i ludzi. Zmarł z przepracowania. Ze sportowca został wrak człowieka. Jego ciało nie wytrzymało, bo się poświęcił, bo odkrył głębszy cel w życiu.
Dlaczego? Najpierw sam doświadczył, kim tak naprawdę jest dla niego Chrystus. Nie odbyło się to bez bólu i oporów. Długo się opierał, by odprawić miesięczne Ćwiczenia Duchowe pod kierunkiem św. Ignacego Loyoli. Te rekolekcje zmieniły całkowicie kurs jego życia. Właśnie podczas rozważania tajemnic życia Chrystusa, Franciszek doświadczył, że istnieje ktoś, kto kocha go bezwarunkowo, a „kocha” oznacza „poświęca za niego życie”. Dalsze działania Franciszka to była już tylko odpowiedź na tę wielką miłość. Święty jezuita przejął się, że wiele osób nie słyszało o Chrystusie, nie doświadczyło jeszcze spotkania ze Zbawicielem. I udał się do Indii. Po ludzku Franciszek zachował się nieracjonalnie, powinien przecież dbać o siebie, odpoczywać, zażywać suplementy diety, chodzić na fitness i naprężać muskuły. A on całkowicie „zużył” swoje ciało. Całą swoją gorliwość i siły oddał Chrystusowi i ludziom, nie w nadziei uzyskania nagrody i nieba, lecz w odpowiedzi na miłość.
Rok temu miałem tę wielką łaskę ponownego przeżycia 30 dniowych rekolekcji ignacjańskich w ciszy. Tych samych, które przeżył św. Franciszek i tysiące innych jezuitów, księży i osób świeckich. Pierwszy raz odprawiłem te rekolekcje przed 16 laty w nowicjacie. Oba te doświadczenia łączy jedno: wtedy i rok temu wewnętrznie doświadczyłem, jak bardzo jestem ukochany przez Chrystusa, choć często tak słabo to do mnie dociera. Godziny modlitwy, milczenia i skupienia, rozważania Słowa Bożego, pozwalają zejść głębiej, tam, gdzie bije w nas prawdziwe źródło, gdzie jesteśmy w pełni sobą i gdzie mieszka Bóg. Lata upłynęły, a Boża miłość i Jego wezwanie skierowane do mnie pozostały niezmienne. Nie jestem wezwany do perfekcji – jak ostatnio przeczytałem w książce pewnego małżeństwa – ale do poświęcenia się misji Chrystusa. Niby takie oczywiste, ale na co dzień naprawdę rzadko zdaję sobie z tego sprawę.
Te drugie rekolekcje były jednak trochę inne. Dzisiaj bardziej znam siebie, swoje zalety i wady, grzechy i słabości, talenty i ograniczenia. Z większym realizmem spoglądam na powołanie chrześcijańskie i zakonne. Jestem świadom, że pójście za Chrystusem nie jest łatwe, że kosztuje, ale też wiem, że nie jestem zdany na siebie i że bycie uczniem Jezusa rodzi radość.
I właśnie takie rekolekcje dają potężny zastrzyk energii, motywację, że warto żyć i trudzić się dla Pana, pomimo trudności, upadków, zniechęcenia i słabości. A kiedy zawieje mocniej wiatr przeciwności, wiem, na kim mogę się wesprzeć.
Bracie i Siostro, na początku Adwentu zapytaj się, co Ciebie porusza? Co sprawia, że chce Ci się wstać rano do pracy, studiować, budować, wychodzić za mąż lub się żenić? Co Cię motywuje do działania? Czemu poświęcasz swe siły, pasje i zdrowie? Bo czuwać to mieć żywą świadomość celu, który można wybrać w sposób wolny, a nie z konieczności.
O tym, jak duchowość św. Ignacego i św. Franciszka Ksawerego może zmienić także Twoje życie, przeczytasz [TUTAJ].
O. Dariusz Piórkowski SJ (za DEON.pl)