Z coraz większym zażenowaniem czytam krytyków papieża Franciszka, którzy wytykają mu, że nie wie, o czym mówi (uchodźcy) albo zajmuje się sprawami niegodnymi jego urzędu (ekologia).
Nie będę koncentrował się na ich nazwiskach, bo znowu ruszyli do natarcia pod pretekstem obrony europejskich wartości i chrześcijaństwa, ale to nie prorocy, tylko „faryzejscy katolicy”, którzy z Ewangelii uczynili sobie polisę ubezpieczeniową.
Wydarzenia na Bliskim Wschodzie zmieniają geografię, a papież wzywa nas do duchowej przemiany – do rozszerzenia zakresu naszej identyfikacji, do radykalnego przyjęcia innego jako bliźniego. To prawda, że „po okropieństwach drugiej wojny światowej, Zagładzie, Archipelagu Gułag, wielu rzeziach na tle etnicznym i religijnym, gwałtownym rozroście osiedli nędzy w ostatnich dekadach i nie tylko, idea bliźniego utraciła niewinność”. Nie jest to jednak pretekst do tego, aby budować nowe mury w Europie i dostarczać do nich budulca z Kościoła.
Zgodnie z nakazami Ewangelii multikulturalistyczna idea tolerancji w post-chrześcijańskiej Europie to za mało, aby Kościół oddał problem uchodźców w ręce państwa i celebrował „święty spokój”. Oczywiście Kościół bez wsparcia państwa nie rozwiąże tego problemu, ale mówienie o segregacji ludzi na muzułmanów i resztę świata nie ma nic wspólnego z Ewangelią, tak jak i przyjmowanie nad Wisłę jedynie „tych drugich”.
Być może krytykom Franciszka przeszkadza to, że głosząc całą Ewangelię, i głosząc ją z mocą, przypomina nam, że zawiera ona polityczną teologię bliźniego i właśnie ona jest „programem społecznym” Kościoła. Ciągle musimy sobie przypominać, że „Nowy Testament jest brutalnym niszczycielem ludzkich złudzeń. Kto idzie drogą Jezusa i nie kończy martwy, powinien chyba się z czegoś wytłumaczyć. Nagim symbolem kondycji ludzkiej jest ten, który głosił miłość i sprawiedliwość, a za swe wysiłki został zamordowany. Najważniejszą traumatyczną prawdą ludzkości stanowi okaleczone ciało”.
Uchodźca nie jest wrogiem, a muzułmanin synonimem terrorysty. Prawdą jest jednak, że aby inny stał się bliźnim coś w nas musi umrzeć, tylko wtedy okaleczone ciało dostrzeżmy w człowieku, który przestanie już być „obcym”, bo nie jest członkiem naszej grupy (plemienia).
Żeby zrozumieć papieża, trzeba odwołać się do tego, co powiedział, jeszcze jako jezuita księżom diecezjalnym w trakcie rekolekcji w 1990 roku, kiedy komentował Jezusową przypowieść o dobrym Samarytaninie. Kontrastując ze sobą postawę cudzoziemca, który przyszedł z pomocą podróżnemu pobitemu przez bandytów, Bergoglio ukazał, jak przechodzący wobec tego widoku obojętnie kapłan i lewita stosują szereg technik dystansujących, które są kuszeniem. Ci dwaj albo intelektualizowali napotkane cierpienie, albo uciekali przed odpowiedzialnością za nie, wmawiając sobie, że życie takie już jest. Samarytanin zaś ukląkł i wyciągnął ręce, aby zbliżyć się do ofiary, otworzył serce, opatrzył rany, wziął rannego na ramiona i wydał na niego pieniądze. „I z tego będzie sądzony” – powiedział Bergoglio, dodając, że „ta bliskość tkwi w sercu wcielenia. Jezus nie ma w sobie ani trochę obojętności. Zapłacił najwyższą cenę.”
Drobnomieszczańskie zgorszenie katolików przestrzegających przed „otwartością Franciszka” nie jest żadnym sensus fidei (zmysłem wiary), ale stanowi jedynie pretekst dla krytyków Kościoła wzywających do obrony chrystianizmu przed chrześcijaństwem. Taka drobnomieszczańska ostrożność to zdaniem papieża Franciszka „sterylność faryzeusza”.
Dobra Nowina musi być związana z konkretnym miejscem i czasem. Jak podkreślił to jeden z afrykańskich teologów Albert Nolan w kontekście walki Kościoła z apartheidem, „istnieje oczywiście uniwersalna ‘ogólna’ Ewangelia – lecz o ile ludzie nie będą znajdować w niej odpowiedzi na zadawane przez siebie pytania, nie będą widzieć w niej dobrej nowiny”. Tym pytaniem – na nowo – jest pytanie „kto jest bliźnim moim?” (Łk 10, 29), a uczniowie Jezusa znajdą na nie odpowiedź patrząc w twarz uchodźcy.
Franciszek nie wymyśla i nie naucza niczego nowego. Jeśli owo pytanie jest dla nas niekomfortowe albo odpowiedź jest niewygodna, to znaczy, że zapomnieliśmy o zasadzie moralnej par excellence judeochrześcijaństwa albo radykalnie ją wypaczyliśmy.