List papieża Franciszka na zakończenie Jubileuszowego Roku Miłosierdzia zachęca do wielu form miłosierdzia. Odkryciem była dla mnie zachęta do milczenia.
Nieraz, gdy spowiadam, nie mam nic do powiedzenia. To są skrajne przypadki. Albo ktoś jest jak ściana, od której wszystko się odbija. Żadna argumentacja do niego nie trafia. Jest formalistą zadowolonym ze swoich formułek i z zadośćuczynienia formalności, jaką dla niego jest spowiedź. Albo wręcz przeciwnie. Stoję wobec sytuacji tak tragicznych, że każde słowo wydaje się banałem. I gdybym udawał, że wiem, co powiedzieć, że oto odnalazłem właściwe słowa, tobym nie mógł potem spojrzeć sobie w twarz. Byłoby mi strasznie głupio, gdybym tak „tanio” pocieszał.
A jednak zawsze w takich przypadkach odzywają się jakieś „skrupuły”: „Jak to? Od tego jesteś księdzem, by znaleźć odpowiednie słowa. Po to Pan cię tam postawił, byś pocieszał”. I tu nasuwa się co najmniej kilka uczynków miłosierdzia co do duszy.
Milczenie księdza w konfesjonale może oznaczać bezradność wobec „nieprzemakalnego” faryzeusza lub wobec ludzkiej tragedii. To drugie nie musi być takie złe.
List papieża Franciszka na zakończenie Jubileuszowego Roku Miłosierdzia zachęca do wielu form miłosierdzia. Odkryciem była dla mnie zachęta do milczenia:
„Czasami także wielką pomocą może być milczenie; bo nieraz brakuje słów, aby odpowiedzieć na pytania osób cierpiących. Jednakże brak słowa można zastąpić współczuciem kogoś, kto jest obecny, bliski, kocha i wyciąga rękę. To nieprawda, że milczenie jest aktem poddania się, wręcz przeciwnie, jest to chwila siły i miłości. Również milczenie należy do naszego języka pocieszenia, ponieważ zamienia się w praktyczne dzieło dzielenia się i uczestnictwa w cierpieniu brata”
(List apostolski „Misericordia et Misera”, nr 13).
Okazuje się, że nie powinienem wstydzić się mojej „słownej” bezradności lub tego, że nieraz wolę milczeć, że gadanie wydaje mi się nie na miejscu.
Bywa, że słowa odpychają zgnębionego na duszy. Bywa, że słowa tworzą mur. Człowiek oczekuje czy też potrzebuje empatii, a spotyka się z banałami lub gorzej – z wymądrzaniem się. Może i ktoś chce pomóc, może się przejął, ale to, co mówi, nijak nie przystaje do rzeczywistości, do bólu.
Jeszcze gorzej się dzieje, kiedy próbujemy wytłumaczyć niewytłumaczalne. Przypominamy wtedy fanatyków lub zarozumiałych głupców. A kiedy jeszcze tłumaczymy to Bogiem, to ocieramy się o bluźnierstwo. Dlaczego?
Bo uzurpujemy sobie zdolność odgadywania woli Bożej tam, gdzie nie mamy pojęcia, jaka ona jest, albo skłaniamy cierpiących do szyderczych myśli wobec Boga. Bo skoro to Bóg tak wszystko zaplanował, to musi być zły lub złośliwy.
Lepiej nieraz milczeć.
Tej rady nie posłuchali np. przyjaciele Hioba. Wobec jego cierpienia nakłaniali go do wyznania grzechów, twierdząc, że Bóg mu wtedy wybaczy i wszystko odmieni. Wychodzili z założenia, że każde cierpienie to kara za grzechy. Stąd jeżeli grzechy zostaną wybaczone, kara ta ustąpi.
Proste? Proste. Ale nieprawdziwe. Nie tylko grzesznicy cierpią. Nie tylko ci, którym to się „należy”. Hiob np. nie zgrzeszył. Oni go namawiali do kłamstwa, do tego, by się przyznał do grzechu, którego nie popełnił. Ich gadanie było bezsensowne, choć wynikało z troski o cierpiącego przyjaciela oraz z troski o odpowiedni PR Pana Boga jako sprawiedliwego sędziego.
Gadali i gadali… W końcu Pan Bóg nie wytrzymał i ich pogonił. Może dlatego, że nie chciał, by Hiob pomyślał, że On jest zimnym draniem?
Franciszek przypomniał o milczeniu wobec tragedii, wobec potrzebujących miłosierdzia. Zrobił to nie tylko słowami. Jeden z jego comiesięcznych piątków miłosierdzia w roku jubileuszowym wypadł mu w Polsce. Wtedy poszedł do Auschwitz. Siadł na ławeczce i milczał. Długo milczał.
Źródło: DEON.PL