Chciałoby się, oj, chciało, z racji świąt, napisać coś w rodzaju: „Chrystus naszym Panem! Radujmy się, Bóg jest naszym najlepszym Ojcem i nas kocha. Precz wszelkie troski i zmartwienia”.
W czasie burzy, najstraszniejsze przychodziły zawsze nocą, siedzieliśmy w izbie ubrani jak na wyjście do kościoła. W oknie paliła się gromnica, ale każda błyskawica zabijała jej nikłe światło, sprawiała też, że chórem, jak na komendę, mówiliśmy: „A Słowo ciałem się stało i mieszkało między nami”. Przez całe dzieciństwo nie wiedziałem, skąd to powiedzenie pochodzi, ale też nie było sensu o to pytać. Jak się błyska i walą pioruny, trzeba te słowa wypowiadać, bo dzięki temu, być może, ocalimy od pożaru nasz dom i dobytek, a jak nie, to trudno, widać taka była wola Boża.
O Jezusie też mówimy, że przyjdzie jak błyskawica, i rzeczywiście: tak się działo i dzieje. Na jednych Chrystus spada jak grom z jasnego nieba, do innych podchodzi delikatnie, jakby na palcach. Jedni czekają na Niego całymi latami i gdy już dojdzie do spotkania, niewiele z tego wychodzi albo wychodzi tak dużo, że nie sposób tego opisać. Trzeba nie lada wysiłku, talentu oraz atramentu, czy też tuszu w drukarce, by sprostać temu zadaniu. U jednych Jezus zjawił się w dzieciństwie, inni zaś czekają na Niego latami, przez całe życie. Jezusa nazywamy też Światłem, które nigdy nie gaśnie. Zawsze, wszędzie świeci każdemu tak jasno, iż oślepia tych, którzy próbują nań popatrzeć, nie mrużąc oczu.
O tym, że tak się dzieje, że tak jest, świadczy życiorys Jezusa. Nie tylko ten jego etap opisany w Biblii, ale i ten rozpisany na stronach historii Kościoła aż po dzień dzisiejszy. Począwszy od Nazaretu i Betlejem, przez Jerozolimę, Antiochię, Ateny, Rzym, Aleksandrię, Konstantynopol, aż do Gniezna i po dzisiejszy Kraków czy Warszawę. Dowodów na tę nieustającą obecność Jezusa, na Jego nieustanne wędrowanie, daleko szukać nie trzeba. Wystarczy przyjrzeć się kulturze, w której żyjemy, nie zamykając przy tym oczu na jej ciemną stronę, a dowód na działanie Boga już mamy.
Inaczej też postrzegamy świat, w którym żyjemy. Zaczyna on świecić tak mocnym światłem, że wiedza o nim wprawia w zachwyt i onieśmielenie. Tym bardziej przeraża nas smolista przepaść zła, sąsiadującego z dobrem. Jakby nieomal zawsze diabeł chodził pod rękę z aniołem, Herod ze świętym Józefem, jakby raj tylko przez ulicę sąsiadował z piekłem. Świętując corocznie urodziny Pana Jezusa, spotykamy się z Maryją i Józefem, pasterzami i Mędrcami, Elżbietą i Zachariaszem, Symeonem i Anną, ale i z mieszkańcami Betlejem oraz Herodem i jego siepaczami. Potem dołączą inni. Z jednej strony radość nieba i ziemi, z drugiej strony zaś płacz i rozpacz tych, którzy w taki czy inny sposób odpowiedzieli na Chrystusowe zaproszenie: „Chodź za Mną”.
Rzeczywiście, chciałoby się, oj, chciało, z racji świąt, napisać coś w rodzaju: „Chrystus naszym Panem! Radujmy się, Bóg jest naszym najlepszym Ojcem i nas kocha. Precz wszelkie troski i zmartwienia! Cieszymy się tym, co mamy! Nie narzekamy!” i tak dalej. Słusznie, tak trzeba, ale aby nasza „radość była pełna”, trzeba pamiętać, że na razie taka być nie może, gdyż dopiero się rodzi. Szczęście wciąż jest sprawą marzenia, bo dzisiaj znamy zaledwie jego przedsmak. W naszym życiu Betlejem zbiega się z Golgotą, a gorzkie żale zbiegają się z pasterką.
Artykuł pochodzi ze strony „Na ostrzu pióra | Deon.pl”