W środę, 12 września, 70 jezuitów z obu polskich prowincji modliło się podczas corocznej pielgrzymki „do św. Józefa”, w Kaliszu. Byla to modlitwa dziękczynna, zapoczątkowana wysłuchaniem przed laty prośby o szczęśliwe uwolnienie naszych ojców z obozu koncentracyjnego w Dachau. Jak każda prawie modlitwa dziękczynna, towarzyszyła jej również prośba o Boże błogosławieństwo dla naszego „dzisiaj” i na naszą przyszłość.

Udając się od nas, do kolegiaty św. Józefa, trzeba pokonać 5 minutową drogę, którą podejmowaliśmy co środę, w latach nowicjackich, po porannej Mszy św., idąc tam na „dziękczynienie”. Szliśmy zawsze w milczeniu, w czarnych sukniach zakonnych, kilkunastoosobową gromadą. Zwracaliśmy na siebie uwagę przechodniów, ale my oczami byliśmy nieobecni dla świata, który mijaliśmy, choć szliśmy własnie za ten świat modlić się do św. Józefa. Tam, w bocznej kaplicy byliśmy u siebie w domu. Finalizowało się tutaj, na klęczkach,  nasze środowe rozmyślanie i nasza nowicjacka Msza św.

Dość późno zauważyłem, że obraz ten kryje w sobie pewien paradoks. Prawdę mówiąc, z całą ostrością dostrzegam go dopiero teraz. Dlaczego jest to sanktuarium św. Józefa, gdy „cudowny obraz” przedstawia oprócz niego, również Maryję i małego Jezusa? Przemknęło mi nawet przez myśl zupełnie bezsensowne podejrzenie, iż jest to jakiś rodzaj duchowego rewanżu. Mówi się bowiem: cudowny obraz św. Józefa, oraz sanktuarium św. Józefa, a tam jest przecież nie tylko on, ale także … Jezus i Maryja! Czyżby oni byli mniej ważni od św. Józefa? Zwykle to on jest przecież w cieniu, znikając niejako w towarzystwie Jezusa i Maryi, a tymczasem tutaj sytuacja jest zasadniczo zmieniona. Tutaj, w Kaliszu, „św. Józef ma górę”!

Falszywe jest jednak takie rozumowanie. Zupełnie obce duchowi Ewangelii. Wielkość i pierwszeństwo, poza kontekstem miłości, nie mają sensu, bo nie należą do zdrowej chrześcijańskiej tradycji. Miłość nie jest przecież ani przygniatającym człowieka cieżkim obowiązkiem, ani wyścigiem w zdobywaniu zaslug. Miłość jest wzajemną troską o siebie i wzajemnym usługiwaniem sobie, dlatego prawdziwa milosc jest pokojem i radoscia w życiowej wspólnocie.

Bardzo dobrze zatem, że sanktuarium kaliskie posiada tę właśnie nietypową duchową konwencję. Zmusza ona do zadawania pytań i szukania strawnych duchowo teologicznych odpowiedzi i zupełnie wówczas nikomu to nie przeszkadza, że sam obraz jest szczelnie ukryty za srebrnymi blachami, spoza których wyzierają i to niezbyt wyraźnie tylko twarze świętych postaci, ich dłonie i częściowo stopy.

Wszystkie trzy postacie, mają korony na głowach, a właściwie cztery, bo nad Maryją, Jezusem i Józefem, jest jeszcze głowa Boga Ojca, mającego równiez swoją koronę i bardzo długą brodę, jako szczególnie wymowny symbol „odwieczności”. Nie przeszkadza nawet to, że korona św. Józefa ledwie się trzyma czubka jego głowy.

Obserwator-pedant z łatwością zauważy, że jeden sandał małego Jezusa jest wiekszy od drugiego, a św. Józef dzierży w dłoni białą lilię, jak bielanka na parafialnej procesji.  Wystarczy jednak wiedzieć, że jest ona symbolem jego dziewiczej duszy i dziewiczego ciała, żeby nie widziec w tym żadnego problemu. Jeszcze lepiej jest pójść w tym dociekaniu o krok dalej i dostrzec, że lilia w dłoni św. Józefa jest jednocześnie wyznaniem wiary w niepokalaną żadnym grzechem świętość jego oblubienicy.

Najważniejsze jednak, że oni oboje, Józef i Maryja, trzymają Jezusa za ręce, a sprawą zupełnie drugorzędną jest wrażenie, że mały Jezusek fruwa w powietrzu. Wcale to nie obraża naszych uczuć religijnych, ani nie utrudnia modlitwy. Nie przychodzi się tutaj bowiem aby grać rolę krytyków sztuki, ale po to aby duchowo spotkać się ze św. Józfem, kolosem wiary i miłości.

Bardzo dobrze, że św. Józef nie jest sam, ale w towarzystwie Maryi, w środku zaś, pomiędzy nimi, jest Jezus, który dla nich jak i dla nas stanowi sens życia. Jezus i Maryja prowadzą Go do nas, tak rezolutnie, że mały Jezus nawet trochę fruwa. Chodzi im zaś o to, abyśmy przylączyli się do ich świętej trójki, tworząc razem z nimi jedną, rodzinną wspólnotę Kościoła, tak naturalną i tak swojską, jak spacer rodziców z dzieckiem.

autor: Zygmunt Kwiatkowski SJ