W czasie mojego pobytu w Berlinie, byłem uczestnikiem ulicznej sondy. Postawiono mi, wydawałoby się banalne pytanie: czy jesteś szczęśliwy? Bez namysłu odpowiedziałem: Tak. 

– A czym się zajmujesz?

– Jestem zakonnikiem.

Na twarzy młodego człowieka zauważyłem zdziwienie i niedowierzanie.

–  Pod koniec XX wieku można być szczęśliwym w zakonie?

Bardziej niż sądzisz – odpowiedziałem. Szczęście nie zależy od miejsca, ale od serca.

Gdyby mi zadano to pytanie dzisiaj, nie zmieniłbym zdania.

Dzisiejszy człowiek jest bardzo wrażliwy na punkcie osobistych praw, a zwłaszcza prawa do szczęścia. Zmienia się przy tym rozumienie szczęścia. Szczęście widzi się w kategoriach czysto subiektywnych, nie licząc się z prawami i oczekiwaniami innych.

Szczęście jest maksymalizacją przyjemności, a minimalizacją bólu – napisał Jeremy Bentham, przedstawiciel osiemnastowiecznego utylitaryzmu angielskiego. I wydaje się, że ta definicja coraz bardziej zadomawia się w dzisiejszym świecie.

Szczęście utożsamiamy z takimi wartościami, jak: przyjemności, rozkosze zmysłowe, dobre samopoczucie, posiadanie, przyjemne uczucia na płaszczyźnie cielesnej, psychicznej i duchowej, kariera i sukces, bycie w centrum zainteresowania, a z drugiej strony wolność od bólu i cierpienia na wszystkich płaszczyznach oraz od wszelkich ograniczeń, prawa, Boga.

Nie trzeba dodawać, że tak rozumiane szczęście jest nierealne. Trwałe dobre samopoczucie i spełnienie wszystkich życzeń nie daje pełni, nie zaspokaja. Nie nasyci się oko patrzeniem, ani ucho napełni słuchaniem – napisał Kohelet (Koh 1, 8).

Prawdziwe szczęście nie zależy od chwilowych uczuć, posiadania, przypadków. Ale jest świadomym wyborem i akceptacją życia z jego dwubiegunowością: sukcesem i możliwością porażki; radością, zadowoleniem, przyjemnością, a także cierpieniem, bólem; odpoczynkiem i pracą, trudem; dobrym i złym samopoczuciem… Tak rozumiane szczęście daje wewnętrzny pokój i radość.

fot. Pixabay