- Towarzystwo Jezusowe zamiast kariery zawodowej.
- A co, kiedy mówią poczekać?..
- Odwaga pierwszych jezuitów a styl papieża Franciszka.
- Jak modli się jezuita?
- Czy da się pogodzić powołanie z „życiem które lubisz”?
Odpowiedzi na te oraz inne pytania poszukujemy w rozmowie z Piotrem Jabłońskim – jezuitą, neoprezbiterem, obecnie kontynuującym studia z filozofii i teologii w Boston College w USA.
– Czemu jezuici?
Jestem jezuitą od 11tu lat. Wstąpiłem po studiach z budownictwa na Politechnice Wrocławskiej. Zawsze mam problem z odpowiedzią na pytanie „czemu jezuici?”. Bo z jednej strony czuję, że pytający oczekuje jakiejś składnej i zgrabnej historii, a z drugiej strony wiem, że to wszystko wyglądało zupełnie inaczej. W trakcie pierwszego roku studiów pomyślałem po raz pierwszy, że jezuici to może być opcja dla mnie. Zacząłem się nad tym zastanawiać i pod wpływem tego myślenia zacząłem robić więcej w kościele. Najpierw tylko dla siebie – korzystałem z kierownictwa duchowego, pracowałem nad sobą, poświęcałem więcej czasu na modlitwę. Z czasem pojawiły się aktywności dla innych – zaangażowanie w duszpasterstwo akademickie, w Odnowę w Duchu Świętym. I w trakcie tego ciągle myślałem o jezuitach.
Po 5 latach takiego funkcjonowania w końcu mnie przyjęli. Mówię „w końcu”, bo chciałem wstąpić wcześniej (gdzieś po drugim roku), ale wówczas promotor powołań mi grzecznie podziękował i powiedział, że przyjmie mnie jak skończę studia. Wtedy to był dla mnie spory szok, a dzisiaj czuję, że dzięki tej odmowie teraz jestem jezuitą… Za pierwszym razem byłem po prostu niedojrzały, a jezuita, który ze mną rozmawiał okazał się być właściwym człowiekiem na właściwym miejscu i to dostrzegł… Zatrzymał mnie, ale nie spławił. Zacząłem jeździć na spotkania powołaniowe, kontynuując równocześnie moje studia i normalne życie. Po kilku latach byłem już na innym poziomie pewności, że jezuici to moje miejsce na świecie.
– To, co mówisz łamie stereotyp o tym, że zakony wręcz „polują” na kandydatów.
Generalnie to właśnie w czekaniu jest najwięcej działania Ducha Świętego. My się lubimy zafiksować na naszych przekonaniach, jak coś powinno wyglądać. A jeśli jesteśmy do tego wierzący, to często z Pana Boga robimy takiego poganiacza, który karze coś szybko załatwić. To jest dość powszechne a równocześnie bardzo komiczne. Bo niby ten Bóg, ten który jest Panem czasu, Alfą i Omegą, każe mi natychmiast wstąpić do zakonu? Bez zbędnej zwłoki?! To brzmi co najmniej dziwnie.
-…i tu wchodzi w grę słynne rozeznawanie ignacjańskie.
W rozeznawaniu chodzi o to, żeby przekonać się, czy coś pochodzi z Bożej inspiracji czy nie. Nie mam do tego innych narzędzi, niż kontakt z samym sobą, z własnymi uczuciami i myślami oraz przyglądanie się poruszeniom mojego serca na modlitwie i poza nią. Emocje to fajny materiał pomagający w rozeznawaniu, ale też dobry oszust. Żeby nie dać się wodzić za nos wahaniom swojego nastroju, warto sobie powiedzieć: „Luz. Poczekam chwilkę i zobaczę, co będzie za miesiąc…” Pan Bóg lubi takie komunikaty, bo to pozwala, by pokazał się ze swojej najlepszej strony.
Jednym z najbardziej zachwycających atrybutów Boga jest Jego stałość. Obietnice Pana Boga są wieczne, więc jeśli On mnie do czegoś zaprasza, to nie rozmyśli się w 5 minut. Daje mi cały potrzebny czas, bym sprawdził, że to pragnienie naprawdę pochodzi od Niego i że mogę Jemu zaufać idąc w tym kierunku. Żeby to zrozumieć, trzeba poczekać. Swoją drogą budowanie zaufania również potrzebuje czasu, by zaistnieć w autentycznej relacji – nie da się autentycznie zaufać, gdy nie ma miejsca na cierpliwość i czekanie.
– Wreszcie znalazłeś się we wspólnocie – wśród osób, które też przeszły drogę rozeznania. Jak to jest – żyć wśród ludzi, którzy na co dzień starają się słuchać Boga? Czy ułatwia to wspólną wędrówkę?
Bycie wspólnotą jest możliwe tylko wtedy gdy łączy coś więcej. Jakaś komunia doświadczeń i przekonań. W gruncie rzeczy o to chodzi w Kościele. Łączy nas Jezus Chrystus, który dla każdego z nas z pozycji odległego Boga stał się bliskim nam Człowiekiem. Żył z nami, umarł i zmartwychwstał. No i zostawił instytucję – Kościół, która wyraża tę obietnicę ciągłej bliskości z Nim (przynajmniej w swoim nadprzyrodzonym wymiarze).
We wspólnocie zakonnej jest o tyle łatwiej, że spotyka się w niej ludzi, którzy się na ten styl życia świadomie zgodzili w dorosłości. Nie ma tak, że ktoś się urodził w rodzinie „jezuickiej” no i jest w niej bo tak zdecydował los. Wspólne przekonanie płynie ze świadomości tego że Pan Bóg mnie powołuje bym tutaj był. A potem przychodzi cała seria doświadczeń, które są takie same (albo bardzo podobne) dla każdego jezuity bez względu na kraj pochodzenia. Instytucjonalny wymiar wcale nie jest z gruntu zły. Za hasłem „Jezuici” też kryje się instytucja, która ma swoje standardy formowania nowych członków, swój sposób postępowania. Te jednolite wymagania pomagają jako taka baza wyjściowa, by się przeprowadzać i mieszkać w różnych miejscach na świecie. Kiedy jedzie się do nowej wspólnoty i towarzyszą zwykłe ludzkie wątpliwości i obawy (jak tam będzie, jak zostanę przyjęty, kto będzie ze mną mieszkał) to zawsze można liczyć na to, że spotka się ludzi,
którzy mają historię podobną do mojej. Dzięki temu można zadać tę samą serię pytań, a odpowiedzi będę po prostu interesującymi opowieściami, których chce się słuchać. Będą to przeżycia podobne do moich, ale będą też różnice bo każdy z nas ma inną historię życia i pochodzi z różnych miejsc na świecie.
Teraz mieszkam w Bostonie, w 68-osobowej wspólnocie złożonej z 25 krajów świata. Mam okazję jedno z takich pytań zadawać cały czas: „Co robiłeś na magisterce?” (red. „magisterka” to w żargonie jezuickim dwuletni staż duszpasterski najczęściej po studiach filozoficznych a przed teologią). No i to jest fajny punkt wyjściowy do rozmowy o sobie, do poznawania nowych spojrzeń na świat. A od tego jest już blisko do mówienia o Bogu, który zaprasza nas do tego by być w tej wspólnocie. To jest bardzo budujące doświadczenie, które da się w pełni zrozumieć dopiero wtedy gdy się zostanie jezuitą. Zaczynam brzmieć jak żywy billboard zachęcający do wstąpienia do nas, ale serio z życiem we wspólnocie międzynarodowej wiąże się duża przyjemność poznawania świata i ludzi ich oczami. To jest coś więcej niż turystyka i zwiedzanie świata.
– I na pewno, wymaga dużo odwagi?
Myślę, że odwaga, którą można zobaczyć u pierwszych jezuitów w zakładaniu Towarzystwa Jezusowego i też odwaga do bycia zanurzonymi w świecie brała się z mocnego związania się z Bogiem, który się wcielił. Jeśli na serio się przyjmie, że Bóg postanawia „zejść z niebieskich rzeczywistości” do ziemskiego świata to taki akt potrafi nieźle namieszać w głowie. Wtedy się okazuje, że mogę przez całe moje życie być jak uczeń idący do Emaus, który niespodziewanie spotyka się z Bogiem na drogach mojej codzienności, nawet jeśli świadomie przed nim uciekam. Jeśli dam się uwieść takiej wizji świata, w której Bóg się trudzi by mnie znaleźć, jeśli dam się Jemu uwieść, to zaczynam patrzeć na świat jako przestrzeń wyjątkowej bliskości rozgrywającej się między Bogiem i człowiekiem. A kiedy dojdzie do tego prawda o tym, że Bóg jest miłością to zaczynam kochać na potęgę. Najpierw Boga, potem siebie i wreszcie ten świat, w którym Bóg się objawia. Wówczas strach przed światem ustępuje potrzebie dzielenia się miłością ze światem właśnie. I nic nie jest w stanie tego zatrzymać.
Moim zdaniem to widać wyraźnie w stylu papieża Franciszka. Odwaga w jego postępowaniu bierze się z wizji świata, w którym konsekwentnie objawia się Bóg. Daje się znaleźć wszędzie i Jego wołanie nie pozwala spać spokojnie. Ostatnia wizyta papieża w Mongolii. Trudno zobaczyć w niej „opłacalność” i kalkulację. Po co lider wspólnoty liczącej miliard osób, który ma kłopoty z chodzeniem, pojechał odwiedzić grupę 1400 katolików? W tym „wariactwie” kryje się odwaga do wyjścia w świat. Odwaga do powiedzenia swoimi czynami: w tym świecie zamieszkał Bóg, najpierw przez Ojcowskie stworzenie, później przez Wcielenie Syna, a wreszcie przez zesłanie Ducha Świętego. Mogę Go wciąż szukać i znajdować we wszystkim.
Taka „jezuicka” odwaga przydałaby się w wielu miejscach. Nie mam tutaj na myśli jakiegoś przymusowego powszechnego poboru do Towarzystwa Jezusowego, ale bardziej odważne spojrzenie na siebie, swoje życie i wzięcie za nie odpowiedzialności.
– Jezuici są znanymi rekolekcjonistami, mistrzami rozeznawania i towarzyszenia duchowego. A jak wygląda modlitwa samego jezuity? Weźmy przeciętny dzień jezuity – gdzie jest miejsce na modlitwę? Jaka to jest modlitwa?
Na to pytanie nie da się łatwo odpowiedzieć. Jest takie powiedzenie, że jeśli się ktoś nie zmieści u jezuitów to się już nie zmieści w żadnym innym zakonie. To pokazuje, jak bardzo różni potrafimy być. Łączy nas Jezus i to co z Nim związane. A więc jeśli chodzi o codzienną modlitwę to numerem jeden jest codzienna Eucharystia. Do tego wyświęceni jezuici (prezbiterzy i diakoni) modlą się brewiarzem tak jak księża diecezjalni. A poza tym otwiera się całe spektrum możliwości, które odpowiada indywidualnym potrzebom i wrażliwościom poszczególnych jezuitów. Mogę powiedzieć jak rozwijała się moja modlitwa codzienna. Zaczynałem od codziennych medytacji ignacjańskich i różańca. Później był kryzys i poszukiwanie czegoś co mnie nakarmi. Ostatecznie, dzisiaj częściej modlę się Modlitwą Jezusową albo modlitwą kontemplacyjną, czasem wracam do różańca. Do tego oczywiście raz w roku rekolekcje 8-dniowe w milczeniu, ale to też jest wymóg dotyczący wszystkich jezuitów.
– Co chciałbyś powiedzieć tym, którzy się zastanawiają, czy wstąpić do Was?
Hmmm… Kiedyś jeden z promotorów powołań opowiadał mi historię chłopaka, który przyszedł do niego powiedzieć, że chce wstąpić do zakonu. Zaczęli rozmawiać i w trakcie okazało się, że to nie jest chęć tylko przymus. „Ja nie chcę wstępować. Mam fajną dziewczynę, studia które lubię. Ale Bóg mi kazał dlatego jestem tutaj” – powiedział mężczyzna. Mój współbrat, usłyszawszy te słowa, uśmiechnął się i powiedział spokojnym głosem „Zapewniam cię, że tak długo jak jestem promotorem powołań ty nie zostaniesz jezuitą. Możesz spokojnie wracać do życia które lubisz”. Chłopak z pochmurnego stał się rozpromieniony i uradowany odszedł.
Myślę, że ta historia pokazuje trochę szerzej o co chodzi z rozeznawaniem powołania. Decyzja o pójściu do zakonu to nie musi być od razu wielkie zawierzenie, które powinno trwać do końca życia. To jest raczej powiedzenie sobie na serio: „Coś się we mnie dzieje i musze to sprawdzić”. Jeśli myślisz, że to co mówię dotyczy ciebie to odważ się na kontakt z promotorem powołań. My, jezuici, tak łatwo nie przyjmujemy w nasze szeregi (myślę, że moja własna historia jest dodatkowym potwierdzeniem). Kontakt z powołaniówką jest po prostu pogłębionym doświadczeniem duchowym. Jeden z facetów, który wstąpił ze mną do zakonu, wystąpił 5 miesięcy później odprawiwszy miesięczne Ćwiczenia Duchowe. Rozeznał, że to nie jest jego droga – że Pan Bóg zaprasza go do czegoś innego. Ale przez te niespełna pół roku zawiązała się między nami nić przyjaźni. Pomimo, że nasze drogi się rozeszły na poziomie wyboru powołania (on jest teraz szczęśliwym mężem i ojcem dla swoich dzieci), to przyjaźń trwa nadal. A on ma absolutną pewność, że zakon to po prostu nie jest jego powołanie. Moim zdaniem warto przeżyć życie z takim doświadczeniem pewności, zadając odważne pytania i szukając odpowiedzi, które dają pokój.
Dzięki spotkaniu z promotorem powołań można wejść na poważnie w proces rozeznawania i zadać sobie istotne pytania dotyczące siebie i swojej przyszłości. W rezultacie można głębiej zrozumieć kim jestem i do czego zaprasza mnie Pan Bóg. Jeśli okaże się, że tym powołaniem są jezuici to gwarantuję, że czeka cię życie pełnie przygód, w których nigdy nie będziesz żył sam jak palec i tylko dla siebie. Równocześnie jezuici gwarantują, że nie będą rekrutować i zatrzymywać cię na siłę. Takie numery nie są w naszym stylu.