Poniższy artykuł ukazał się w Biuletynie IPN, 7-8 (224-225), 2024, s. 106-115. Wszystkie ilustracje, jakie w nim zostały wykorzystane, można obejrzeć w załączonym pliku PDF: Krzysztof Dorosz SJ, Męczennicy z ulicy Rakowieckiej. Na zdjęciu powyżej wspólnota jezuitów przy ulicy Rakowieckiej (Warszawa, 1938). Na ziemi z lewej siedzi o. Aleksander Kisiel SJ; czwarty siedzi o. Edward Kosibowicz SJ, pierwszy z prawej siedzi o. Józef Warszawski SJ.

Gdy na początku lat 1990. słuchałem wspomnień o. Józefa Warszawskiego (1903-1997), sędziwego już wtedy kapelana zgrupowania „Radosław”, uderzył mnie tragiczny ton jego opowieści. Nie było w nich nic z podniosłości i romantyzmu powstańczych czynów, eksponowanych w patriotycznych pieśniach, natomiast powracał wątek bólu i smutku, zwłaszcza gdy „Ojciec Paweł” przywoływał zapamiętane ofiary zrywu, przy których pełnił często ostatnią posługę. Ten uczestnik i bezpośredni świadek warszawskiego sierpnia i września 1944 r. miał jednak sporo szczęścia. Udział w konspiracji i posługa powstańcom sprawiły, że znalazł się poza swoim domem zakonnym na Mokotowie w dniu, gdy rozgrywał się tu jeden z krwawych epizodów Powstania Warszawskiego. 2 sierpnia jezuicki Dom Pisarzy przy Rakowieckiej 61 stał się miejscem brutalnej masakry, w której życie straciło około 40 zakonników i osób świeckich. Tragedię przeżyło 14 osób. Zachowały się ich świadectwa, dzięki którym możemy w sposób wiarygodny odtworzyć poszczególne sceny owego dramatu i zobaczyć ludzi, którzy znaleźli się, zazwyczaj przypadkowo, w tym „oku cyklonu nienawiści”. Jeden z tych, którzy przeżyli, o. Jan Rosiak, napisał po latach: „nasze wspomnienia warto zachować w całości dla tych, którzy po nas przyjdą”[1]. Spośród świadków powstańczych tragedii żyją już tylko nieliczni. Jakie refleksje wzbudzają dziś w nas przekazane przez nich świadectwa ?

„Stos ofiarny”

Takim tytułem opatrzył swoje wspomnienia uratowany z zagłady o. Karol Sawicki. Trafnie oddał to, co wydarzyło się na jezuickiej placówce drugiego dnia powstania. Trzeba tu zaznaczyć, że był to rejon Warszawy mocno obsadzony przez Niemców. Od Alei Szucha, przez ul. Rakowiecką, Pola Mokotowskie, „Szkołę Wawelberga”, po Forty „Mokotów” i „Szczęśliwice” ciągnęły się garnizony i posterunki okupantów. Powstańcze akcje przeprowadzane w bezpośrednim sąsiedztwie nie wyparły wroga.

Dom Pisarzy po zniszczeniach wojennych. Widok od rogu ul. Św. Andrzeja Boboli i Rakowieckiej (1945 r.)

W wybudowanym w połowie lat 1930-tych jezuickim domu przed wojną mieściło się Wydawnictwo Księży Jezuitów, redakcje kilku ważnych czasopism, m. in. „Przeglądu Powszechnego”, ośrodek duszpasterski i kaplica z relikwiami św. Andrzeja Boboli, uroczyście sprowadzonego do Stolicy po kanonizacji w Rzymie w 1938 r. Rozwijano działalność pisarską i wydawniczą, którą podczas wojny zawieszono. Prowadzono natomiast tak ważną w tamtym czasie posługę duszpasterską. Znanym kaznodzieją i rekolekcjonistą był przełożony ośrodka, o. Edward Kosibowicz, którego po latach z wielkim uznaniem wspominał Władysław Bartoszewski, korzystający z tej posługi [2]. Tutaj też prowadzono tajne studia teologiczne, w których uczestniczył m. in. o. Władysław Gurgacz, powojenny kapelan Żołnierzy Wyklętych. Jak wynika z jego korespondencji, 1 sierpnia tu właśnie miał składać ostatni egzamin z całości teologii „Ad gradum”, do czego jednak – na szczęście dla Gurgacza – nie doszło.

O. Edward Kosibowicz SJ

Gdy wybuchło powstanie, prócz mieszkających zakonników i pracowników, do jezuickiego klasztoru schroniło się 14 osób, przeważnie z położonych nieopodal działek miejskich, które poprzedniego wieczora bały się wracać do siebie, gdy na pobliskich ulicach rozpoczęły się walki. Miejsce wydawało się w miarę bezpieczne, a poranek 2 sierpnia przebiegał do pewnego momentu spokojnie. Rano w kaplicy św. Andrzeja Boboli odprawiano jeszcze Msze św., ale ok. 9-tej zaczął się ostrzał artyleryjski obiektu. Na razie ucierpiał tylko budynek. Jednak po 10-tej (według niektórych świadków ok. 11-tej) pojawili się w drzwiach esesmani. Pretekstem do wkroczenia był zarzut, że ktoś strzelał do nich z górnych pięter budynku. Żołnierze nie przyjęli zapewnień przełożonego, o. Kosibowicza, że nic takiego nie miało miejsca. Wkrótce potem wyprowadzono go na skraj ogrodów miejskich i zastrzelono. Przebywających w domu spędzono do piwnicy i rozpoczęto rewizję. Gdy zamknięto wszystkich do kotłowni, duchowny wspólnoty, o. Władysław Wiącek, dziś kandydat na ołtarze, rozpoczął modlitwy.

O. Władysław Wiącek SJ

Jak relacjonuje w swoich wspomnieniach jeden z ocalonych, o. Leon Mońko: „Nie było płaczu, ani narzekań, ale każdy czuł, że to prawdopodobnie jego ostatnia godzina”. Następnie pojedynczo przeprowadzono ofiary, odbierając im po drodze zegarki, do niewielkiego, pobliskiego pokoju, w którym zamieszkiwał woźnica, Stanisław Żwan. Stłoczeni, na wezwanie o. Wiącka i innych kapłanów, zaczęli przygotowywać się na śmierć. Niedługo potem w zbitą masę ludzi na rozkaz oficera wrzucono granaty, a następnie oddawano serie z karabinów maszynowych. Tak wspomina te tragiczne chwile o. Mońko:

Grad kul zaczął siec w drgającą z bólu masę ciał wijących się w konwulsjach. Bił w nią bez przerwy z teutońską pasją dotąd, aż wszystko zwaliło się bezładnie. Słyszało się krzyk i jęki oraz urwane słowa bólu i modlitwy.

Według o. Rosiaka oprawcy wracali kilkakrotnie, aby dobijać jeszcze żyjących. Zapamiętał, że w większości byli to młodzi, mówiący po niemiecku, mniej więcej 20-letni żołnierze, jak potem ustalono – z zapasowego batalionu grenadierów pancernych SS, stacjonującego przy ul. Rakowieckiej 4, niedalecy sąsiedzi z tej samej ulicy… Gdy podczas egzekucji rozmawiali ze sobą, znający język niemiecki jezuici wychwycili, że niektórzy z nich wykonywali to zbrodnicze zadanie pierwszy raz.

Szczątki ofiar masakry

Ocaleni z mokotowskiej zagłady

Wśród tych, którzy przeżyli i opisali zbrodnię, znalazł się o. Aleksander Kisiel, zaledwie dwa lata wcześniej wyświęcony na kapłana. Przeżył dzięki temu, że dobijający rannych esesman nie trafił go w głowę, tylko w ucho. W swojej relacji, opublikowanej w 1948 r. w „Kalendarzu Warszawskim” pod charakterystycznym tytułem: „Po co ta krew ?”, opisuje, jak w przerwach między jednym a drugim najściem oprawców kilkunastu osobom, które jeszcze żyły przykryte ciałami innych, udało się wydostać z pomieszczenia egzekucji i ukryć w dwóch pobliskich składowiskach węgla i drewna. Mieli szczęście, ponieważ esesmani, którzy w tym czasie plądrowali dom, powrócili i podpalili ciała pomordowanych, oblewając je benzyną. W składzie węgla za kotłownią ratunek znalazło 10 osób. Ukryci liczyli na pomoc z zewnątrz. Nie mogli wyjść, bo Niemcy cały czas byli obecni w obejściu domu, który systematycznie dewastowali.

Wybawienie dla tej grupy przyszło po kilku dniach. W sobotę, 5 sierpnia rano, ocaleni opuścili kryjówkę dzięki pomocy dzielnych sanitariuszek z punktu przy ul. Fałata, zaalarmowanych przez jednego z ojców. Gdy po kilkudniowym pobycie w schowku węglarni o. Kisiel z dziewięcioma osobami uratowanymi opuszczał miejsce kaźni, zapamiętał taki widok „pokoju grobowca”:

Stos był jeszcze wysoki, ale trudno już było rozeznać poszczególne części ciała. Ogień jeszcze się tlił. Tu i ówdzie wyglądała naga już czaszka, kikut ręki albo nogi, bieliły się z lekka osłonięte żebra. Ukląkłem i pomodliłem się.

Drugiej grupie ocalonych, złożonej z 4 jezuitów i jednej kobiety, udało się uciec z miejsca kaźni i ukryć w składzie drewna nieopodal kuchni. Stamtąd, tego samego dnia pod osłoną nocy wydostali się, by przeskakując przez ostrzeliwaną ulicę św. Andrzeja Boboli przedostać się na teren ogrodów miejskich. Podczas gdy kobieta potem pozostała i cofnęła się w kierunku miasta, jezuici ruszyli na obrzeża w kierunku Szczęśliwic. Udało się im przetrwać w kopcach zboża, klucząc między niemieckimi posterunkami. Opisując drogę ucieczki o. Rosiak podkreśla pomoc, jakiej udzieliło mu z narażeniem życia młode małżeństwo w domu nieobecnych volksdeutschów. Dotarł potem do Sióstr Miłosierdzia w Walendowie, gdzie znalazł azyl, podobnie jak wielu jezuitów w czasie wojny.

Jezuitów: Leona Mońko i Aleksandra Pieńkosza (który zginął pod koniec sierpnia 1944 r. w szpitalu sióstr elżbietanek przy ul. Goszczyńskiego) przeprowadziła Ewa Orzechowska (po mężu: Jeglińska), pseud. „Ewa 319”. Z punktu przy ul. Fałata przedostali się na tzw. „polski Mokotów”. Był to kontrolowany wówczas przez powstańców skrawek dzielnicy między ulicami Woronicza, Al. Niepodległości, Różaną i Puławską. W pamiętniku odważnej łączniczki o. Mońko tak opisał potem drogę wybawienia:

Jak anioł opiekuńczy prowadziłaś tylu na tamtą stronę, prowadziłaś i nas w tę cudowną noc sierpniową, gdy księżyc tak jasno świecił, gdy cisza nocy tuliła ruiny domów, kryjące niejedną tragedię ubiegłego dnia. Leżące na chodnikach szkło pękało pod naszymi stopami. Żaden strzał nie padł do nas. Ewa ma szczęście, mówili ludzie.

Kilka dni po egzekucji dom jezuitów na Rakowieckiej podpalono. Będąc już w bezpiecznym, powstańczym punkcie, o. Mońko zaobserwował: „Z każdego okna buchał ogień i kłęby czarnego dymu. Warszawa też płonęła”. Zaś o. Kisiel zauważył: „Kiedy tydzień potem przechodziłem koło domu jako pan Bratkowski, płynąc z wielką falą tułaczą «na zachód», widziałem jak Niemiec wynosił z domu worek mąki. Z suteren bił ostry fetor rozkładających się ciał”.

18 sierpnia dotarł na miejsce martyrologii o. Bruno Pawelczyk. Miał szczęście w nieszczęściu, bo wcześniej został schwytany przez Niemców i umieszczony w koszarach przy ul. Rakowieckiej 2. Wraz ze złożonym z więźniów komandem sanitarnym miał potem grzebać ludzkie ciała. Gdy przybył do swego zdewastowanego domu zakonnego, przekonał współtowarzyszy, aby miejsce ofiar zamurowano. Przedtem policzył czaszki, których znalazł około czterdziestu. Po wojnie przeprowadzono ekshumację ofiar. Ich szczątki – wraz z ciałem o. Kosibowicza i poległego na Nowym Mieście o. Leonarda Hrynaszkiewicza – złożono w kaplicy męczenników jezuickiego kolegium.

W swoich wspomnieniach o. Kisiel opisywał nie tylko na stan fizyczny, ale i duchowy ofiar. Zresztą, po wojnie sam zmagał się z ciężką chorobą psychiczną, wywołaną doświadczeniami. W czasie wojny prowadził dziennik zatytułowany „Okruchy” (pozostający dotąd w rękopisie). Przeżywszy tragedię, schronił się u Sióstr Matki Bożej Miłosierdzia w Derdach nieopodal Warszawy. Próbował spojrzeć na swoje tragiczne przeżycia jako Chrystusowy kapłan, szukając jakiegoś znaczenia ofiary, którą przeżył wraz z innymi. W swoim diariuszu duchowym pod datą 15 listopada 1944 r. zamieścił taki wstrząsający wpis:

O dniu pamiętny i święty! Zapisz się w mej duszy złotymi zgłoskami ofiary, bo przecież o to chodziło! A ty, Niemcze, któryś rzucał we mnie granaty, któryś strzelał z „rozpylacza” i dobijał strzałem rewolwerowym w głowę [trafiłeś w ucho], poznaj mocą tej ofiary, czym jesteś. Ty chyba nie wiesz, żem słuchał twych strzałów, przebaczając ci i modląc się za twą duszę. Napiąłeś moje nerwy do ostateczności – ale duszy mojej nie tknąłeś. Bo te dwie czy trzy godziny męki przyjąłem nie z twoich rąk, boś ty nie wiedział, coś czynił. Ale ja wiedziałem. Dziękuję ci za krzyż i za ciemnicę i za krew, w której się skąpałem po raz pierwszy w życiu. Niech ona obmyje twą duszę i wyprowadzi cię z mroku na jasność. Bo ty biedny jesteś, choć myślałeś wtenczas, że to my biedni. O nie, pozorny zwycięzco! To zwyciężyliśmy my! Dlatego żal mi cię. Jeszcze widzę twe dzikie, czarne, odbóstwione oczy i ruch twych warg kłamliwych i gest twej ręki, odbierającej mi zegarek (niech on ci wyliczy godziny zbawienia) i rzut pierwszego granatu. Niemcze, przejrzyj i padnij na kolana przed tym stosem ciał, któryś tak pracowicie ułożył! Ja ci przebaczam [3].

„Po co ta krew ?”

Po tragicznych wydarzeniach Powstania Warszawskiego wielu zadawało sobie to pytanie, które postawił także o. Kisiel w tytule swego świadectwa. Może stać się ono punktem wyjścia do refleksji nad znaczeniem opisanego epizodu w dziejach nie tylko zakonu jezuitów, mającego w swoich szeregach wielu męczenników, ale też dla martyrologii Kościoła i społeczeństwa polskiego w czasie okupacji. Jak się okazuje, ta krew pomordowanych zaczęła wydawać zaraz po wojnie nieoczekiwany plon, gdy rodził się i rozwijał ich kult.

Cenne świadectwo na ten temat znajdujemy w listach o. Władysława Gurgacza, w latach 1945-47 kapelana Szpitala Powiatowego w Gorlicach. Był mocno zaprzyjaźniony z ofiarą masakry na Rakowieckiej, o. Władysławem Wiąckiem. Jego właśnie czyni patronem duszpasterskich działań w gorlickim szpitalu. W korespondencji z o. Bogusławem Waczyńskim, rektorem kolegium w Starej Wsi (list z 18 II 1946), pisze o posłudze wśród żołnierzy różnych formacji i przypadkach niezwykłych uzdrowień przypisywanych wstawiennictwu męczenników jezuickich z Rakowieckiej:

Posyłam z listem także kilka świadectw odnośnie do nadzwyczajnego uzdrowienia za przyczyną O. Wiącka i jego towarzyszy zwłaszcza O[jców] Wróblewskiego i Wilczyńskiego. Nie mam żadnej wątpliwości, że Matka Najśw[iętsza] wielokrotnie wysłuchała moich próśb za ich wstawiennictwem [4].

Pamięć o warszawskich męczennikach z ul. Rakowieckiej 61 trwa. W miejscu ich kaźni dziś jest kaplica, pod posadzką której znajdują się szczątki pomordowanych. To miejsce martyrologii, modlitwy i zadumy wciąż odwiedzają wierni. Znajdują tu swoich orędowników.

Krzysztof Dorosz SJ

Przypisy

[1] Świadectwa ocalonych wraz z komentarzem w opracowaniu jezuickiego historyka, o. Felicjana Paluszkiewicza, Masakra w klasztorze, Wydawnictwo Rhetos, Warszawa 2003. Stąd pochodzą cytaty wspomnień.

[2] Opinie nt. o. Kosibowicza słyszałem bezpośrednio od prof. Bartoszewskiego.

[3] Podkreślenia autora wspomnień. Dziennik „Okruchy” w zbiorach Archiwum Prowincji Wielkopolsko-Mazowieckiej Towarzystwa Jezusowego.

[4] Wymienieni jezuici: Władysław Wiącek (1910-1944), Henryk Wilczyński (1915-1944) i Mieczysław Wróblewski (1912-1944) zginęli w masakrze na Rakowieckiej 2 sierpnia 1944 r. Byli prawie rówieśnikami Władysława Gurgacza (1914-1949), późniejszego męczennika reżimu komunistycznego.

Polecamy najnowszy numer Biuletynu IPN