W kontekście synodu pojawił się wątek księży odklejonych od rzeczywistości, w której żyją ludzie. Na kanwie tego tematu wróciła debata nad celibatem. Nie chcę wchodzić w dyskusję, zwłaszcza, że będąc jezuitą, żyję w nieco innych realiach, niż księża diecezjalni. Podzielę się jednak moją osobistą perspektywą.
Przede wszystkim, jeśli chodzi o samotność wynikającą z celibatu, to nie musi i nie powinna ona oznaczać osamotnienia, będącego skutkiem braku bliskości. Nie chodzi tu bynajmniej o próbę załatania Panem Bogiem (czy Matką Boską) dziury, jaką jest brak życia w związku – ten brak musi pozostać brakiem. Nie chodzi też o wchodzenie w dziwne relacje będące, jak to nazywał ironicznie jeden ze współbraci, „lizaniem miodu przez szybę”.
Chodzi po prostu o normalne, zdrowe, głębokie przyjaźnie. Relacje, w których doświadczam miłości i bliskości na wielu poziomach. Poprzez wymianę intelektualną, rozmowy o marzeniach, o tym co dla nas ważne, czego się boimy, co nas złości, jakie mamy pragnienia. Przez mniej czy bardziej regularny kontakt online, ale też doświadczenie fizycznej bliskości, obecności. Wśród bliskich mi osób są zarówno współbracia, jak i osoby z bardzo różnych środowisk. Bardziej i mniej wierzący. Kobiety i mężczyźni. Młodsi i starsi. Żyjący w samotnie, w małżeństwach i – jak to się mówi w Kościele – „związkach nieregularnych”.
Może mam jakiś nadludzki fart, ale żyjąc od czternastu lat w celibacie, choć nieraz wracała do mnie kłująca myśl, że nie założę rodziny, to nigdy nie czułem się osamotniony, czy nieszczęśliwy. Fakt, wiąże się to z regularną pracą i pewnym wysiłkiem (nieustannym towarzyszem miłości). Wybaczcie kulawą metaforę, ale przyjaźnie są trochę jak różne rośliny. Niektóre, żeby mogły kwitnąć, wymagają codziennej pielęgnacji. Inne wystarczy zasilić raz na długi czas, a mimo to są ciągle żywe. Jedne i drugie wymagają troski, jedne i drugie dają poczucie sensu i szczęście.
Sensownie przeżywany celibat to nie jest bycie wolnym elektronem bez zobowiązań. To codzienna troska o bliższe i dalsze relacje, ale też o osoby, którym towarzyszy się na rozmowach, czy w spowiedziach.
Może te kilkanaście lat doświadczenia to nie jest dużo, ale z perspektywy tego momentu życia w jakim teraz się znajduję, zaryzykuję tezę: jeśli zdrowo przeżywa się bliskość z ludźmi, żyje się w poczuciu bliskości Boga i ma się poczucie bycia na swoim miejscu w świecie, to rezygnacji z bliskości seksualnej, którą niesie powołanie do celibatu, nie przeżywa się jako jakiegoś dramatycznego uciemiężenia, wokół którego krążą wszystkie myśli.
Na koniec historia sprzed paru miesięcy. Na moich święceniach prezbiteratu śpiewał spory chór zebrany specjalnie tę okazję. Nie było w nim przypadkowych osób. Z każdą z nich łączy mnie co najmniej serdeczność i wspólne doświadczenia, z większością nieco większą bliskość, z niektórymi głęboka przyjaźń. Po próbie jedna z tych osób – od kilku miesięcy szczęśliwa żona – podeszła do mnie i powiedziała: Ten chór to owoc twoich przyjaźni. Wiesz, tego właśnie zazdroszczę wam, księżom, że dzięki celibatowi możecie być w bardzo bliskich relacjach z dużą liczbą osób.
Trudno się nie zgodzić.