Zmierził mnie nieźle, choć będący przy najlepszych intencjach, jeden z moich współbraci, pisząc artykuł o powołaniu. Zamiast o powołaniu było tam wiele o rozeznawaniu. Że najpierw to trzeba rozeznać: czy małżeństwo czy kapłaństwo, potem czy zakon czy diecezja, następnie czy brat czy kapłan, czy życie samotne czy w zgromadzeniu itd. Wiadomo teraz jest moda na rozeznanie, więc wszystko się rozeznaje.
Tymczasem powołanie, to przecież od słowa „wołanie”, a nie „rozeznanie”. Czyli ktoś kogoś woła i trzeba do niego przyjść. Można od wołającego uciec (tak zrobił prorok Jonasz, zresztą wielu proroków przyjmuje powołanie z obawą i świadomością, że ta droga będzie pełna cierpienia) lub udawać, że się wołania nie słyszy. Jeśli ktoś woła, to co tu rozeznawać? Wszystko już jasne. Ten głos naglący i bezwzględny pojawia się w duszy oraz potwierdza się znakami w życiu.
Powołanie to totalne zawładnięcie. Prorok Eliasz zarzuca na Elizeusza swój płaszcz i tak bez żadnych pytań powołuje go do służby prorockiej (1 Krl 19, 19-21). Pozwala mu jeszcze wrócić do domu, upiec woły i urządzić ucztę na pożegnanie. Ani słowa o rozeznaniu Elizeusza. Samuel sam wybiera Dawida spośród braci, namaszcza go oliwą nie pytając o zgodę ani jego, ani ojca Jessego. Powołanie jest absolutnie wolną i wszechwładną ingerencją Jahwe w życie człowieka. Jezus powołując apostołów nic z nimi nie dyskutuje, nie pyta o zgodę, choć Piotr jest pełen lęku, a ci zostawiają w jednym momencie sieci i idą za nim. Nie pozwala ani pożegnać się ze swoimi, ani nawet pochować bliskich. Jezus powołując Pawła po prostu zwala go na ziemię i oznajmia, że będzie musiał wiele wycierpieć w tej służbie. Przypomina nam, abyśmy nie mieli żadnych wątpliwości, że to on powołuje: Nie wyście mnie wybrali, ale Ja was wybrałem (J 15,16).
Przypomnijmy sobie Daenerys Targaryen w serialu „Gra o tron”, kiedy powołuje do swojej armii Nieskalanych. Najpierw daje im wolność, aby sami mogli swobodnie odpowiedzieć na jej wezwanie. To ona przejawia inicjatywę, ustala warunki i stawia cel. Nieskalani mogą odpowiedzieć tak lub nie. To dokładnie ten sam obraz, który rysuje św. Ignacy z Loyoli, założyciel jezuitów, w II Tygodniu swoich Ćwiczeń Duchownych w medytacji o Wołaniu króla doczesnego. Oto wspaniały, sprawiedliwy króla wzywa rycerzy na wojną, aby razem z nim doświadczyli trudów i chwały zwycięstwa. Ignacy twierdzi, że tylko głupiec nie poszedłby za takim wezwaniem. Powołanie to wyróżnienie, to łaska, której nie każdy doświadcza. To coś, czego można pozazdrościć. Pamiętam jak jeden starszy współbrat opowiadał mi, że wstąpił do jezuitów z zazdrości. Jego koledzy czytali Posłaniec Serca Jezusowego i w tajemnicy szykowali się, żeby pójść do nowicjatu. Nie chcieli mu pożyczyć czasopisma, ani wtajemniczyć w swoje plany. W końcu domyślił się jakie to niecne plany mają i na złość im wstąpił do zakonu („gorszy od nich nie jestem”). On został jezuitą, a tamci z nowicjatu szybko wystąpili.
Kiedy miałem 19 lat wstąpiłem do Towarzystwa Jezusowego. O jezuitach nie znałem nic, oprócz tego, że temu gościowi kula przetrąciła nogę (św. Ignacemu). I nawet nie miałem żadnej chęci, żeby coś się o nich dowiadywać. Skoro zostałem powołany, to po co pytać się o jakieś szczegóły? Prawda znałem jezuitów, wiedziałem, że są zupełnie inni od księży diecezjalnych, że są normalni i nie zarażeni „księżowską kulturą” i stylem bycia. I to wystarczało. Reszta przyszła później. Dziwiłem się, kiedy nasz powołaniowiec z radością oznajmił mi po egzaminach, że zostałem przyjęty, bo przecież jeśli Bóg powołał, to i jezuici nie mają tutaj nic do gadania. Jahwe powołał, więc kto by śmiał stanąć mu na drodze? A jeśliby mi wtedy nasz powołaniowiec zaproponował, abym rozeznał czy może jednak nie lepiej pomyśleć o małżeństwie, to w lepszym wypadku uznałbym go za sługę szatana, a w gorszym, że coś z jego głową nie jest w porządku. A teraz to na porządku dziennym: „Zapraszamy na weekend z rozeznaniem drogi życia – małżeństwo czy kapłaństwo?”. A jeśli jeszcze taki weekend jest koedukacyjny (dodaje się „czy życie konsekrowane?”), to wiadomo jaki będzie skutek (według definicji Ojca Janeza – czytaj niżej): małżeństwo wygrywa. A może ja się mylę? Może jestem zbyt staroświecki i prostolinijny? Może „czy małżeństwo?” to taka przynęta, aby zaraz na początku ptaszka nie spłoszyć możliwością powołania do kapłaństwa? Bo przecież wiadomo jaka teraz młodzież niezdecydowana i bojaźliwa.
Teraz mówi się dużo o powołaniu do małżeństwa i bardzo ładnie, ale to przecież naturalny porządek rzeczy, przychodzi czas i ludzie się żenią. Rzeka życia płynie i my w niej. Nie musimy rozeznawać czy oddychać, czy coś zjeść. To niepodważalna część życia. Tak samo małżeństwo. Jeszcze do niedawna w Polsce nikt się nad taką oczywistością nie zastanawiał, a często nie młodzi decydowali o wyborze małżonka. Tak jest i teraz w Kirgistanie, gdzie żyłem wiele lat: ludzie się zakochują (zakochanie nie jest warunkiem niezbędnym do ważności małżeństwa) lub nie, zaręczyny i po miesiącu ślub. Nad czym tu dywagować i co rozeznawać? Jak mawiał mój 80 letni przełożony ze Słowenii Ojciec Janez: Jeśli zamknąć dwoje młodych w jednym pokoju na 3 dni, to obowiązkowo się w sobie zakochają.
W Polsce mamy teraz nie kryzys powołań, ale powołaniową katastrofę. W przewidywalnej przyszłości w Polsce nie będzie prawie w ogóle księży (żyjących w celibacie? – apostołowie w większości byli pewnie żonaci). Wymrze większość żeńskich zgromadzeń zakonnych, męskich zostanie kilka w minimalnej ilości (może zamienią je inne?). Kościół przejdzie jakąś gigantyczną transformację. Ale miejmy nadzieję Jezus dalej będzie powoływał do swojej służby, choć trudno teraz powiedzieć jaki będzie miała kształt. Jak jednak powiedział Jezus: Proście więc Pana żniwa, aby wyprawił robotników na żniwo swoje (Mt 9, 38). Więc tutaj coś od nas zależy. Może już niedługa perspektywa pustego kościoła i konfesjonału nas do tego zmobilizuje, bo na razie to nam się wydaje, że księży to jak psów (są jak wiadomo pomocnikami u Bacy) wokół lata i jeszcze nie możemy uwierzyć, że będzie ich jak na lekarstwo. Byłem niedawno w Hiszpanii i ksiądz obsługujący 7 parafii opowiadał mi o swoim koledze obsługującym 40.
Tę samą katastrofę mamy w sferze małżeństwa i rodziny (w parafii, gdzie mieszkam proboszcz na podsumowanie roku poinformował, że w zeszłym roku pobłogosławił … 3 małżeństwa). Młodzi jak mogą tak kombinują, żeby małżeństwa nie zawrzeć, rodziny nie założyć, odpowiedzialności nie wziąć, pozostać w kręgu swojego ego i życie sprowadzić do zażywania przyjemności. Ale tu sytuacja jest prostsza: które narody nie znajdą remedium na tę chorobę, te narody wyginą i zastąpią je inne – nie rozeznające czy warto, czy nie warto się rozmnażać, tylko na odwrót cieszące się, że istnieje takie prawo natury, że kobietę ciągnie do mężczyzny, a mężczyznę do kobiety i że z tego pociągu rodzą się dzieci, które są sensem życia.
Damian Wojciechowski SJ
Photo: sponsored images from iStock