20 maja br. odszedł do Pana o. Stanisław Majcher SJ. Zmarł w wieku 87 lat, w 69. roku życia zakonnego i 60. roku kapłaństwa. Publikujemy wywiad jaki ukazał się z nim w kwartalniku Życie Duchowe.

Ze Stanisławem Majchrem SJ, rekolekcjonistą i duszpasterzem więźniów, rozmawia Stanisław Łucarz SJ

W tym roku obchodzisz jubileusz sześćdziesięciolecia kapłaństwa, a w zeszłym roku minęło pięćdziesiąt lat od twoich ślubów wieczystych. Zanim jednak porozmawiamy o Twoim powołaniu i pięknych jubileuszach, chciałbym zapytać o Twoje dzieciństwo spędzone na Kresach.

Urodziłem się w Bukaczowcach koło Rohatyna. Dziś to miejscowość w obwodzie iwanofrankowskim na zachodzie Ukrainy. Ale czasów, kiedy tam mieszkaliśmy, nie pamiętam zbyt dobrze, tylko jakieś drobne sprawy. Moi rodzice pochodzili z Małopolski, obydwoje byli sierotami. Wyjechali na Kresy w poszukiwaniu swojego miejsca na ziemi. Naszymi sąsiadami byli Ukraińcy, z którymi mieliśmy dobre stosunki. Pomagaliśmy sobie wzajemnie i nie było między nami żadnych zatargów czy nieporozumień, a kiedy w czasie drugiej wojny światowej Polaków prześladowano, nasi ukraińscy sąsiedzi ostrzegali nas przed nadchodzącym zagrożeniem. Bliższe stosunki utrzymywaliśmy jednak z Polakami i moi koledzy wywodzili się przede wszystkim z polskich rodzin. Pamiętam dziecięce zabawy z nimi, kiedy moi rodzice zajęci byli przy budowie domu, albo wyprawę do lasu na grzyby ze starszą siostrą i znaleziony przeze mnie wielki prawdziwek.

Co robiliście w czasie wojny w chwilach wspomnianego zagrożenia?

Noce spędzało się w polach, na otwartej przestrzeni, albo w kamienicy, która stała niedaleko naszego domu. Na pierwszym piętrze było tam duże pomieszczenie z zamurowanymi oknami, gdzie na nocny odpoczynek przychodziły matki z dziećmi. Nie było tam żadnych wygód ani mebli, na podłodze leżało trochę słomy. Chodziło o to, by zmieściło się tam jak najwięcej osób. Ale moja mama już wtedy chorowała i dla niej jednej przyniesiono łóżko, a ja z nią z tego łóżka korzystałem. Pamiętam też „ćwiczenia”, które odbywały się w tej kamienicy. Matki ustawiały się na schodach prowadzących na strych i podawały sobie z rąk do rąk wszystkie dzieci, by je na tym strychu schować.

Z wojennych lat spędzonych w Bukaczowcach pamiętam też „głodny rok”, kiedy wylał Dniestr i zniszczył plony, a Niemcy mimo to żądali kontyngentów. Jedliśmy wtedy różne dziwne rzeczy. Razem z rodzeństwem zbierałem rosnącą pod płotem łobodę, która ma grube listki i dużo żelaza. Niedaleko Bukaczowców, w Chodorowie, była cukrownia, z której jakimś cudem zdobywano słodkie wytłoki. Tylko ja, jako najmłodsze dziecko, dostawałem je z mlekiem.

W końcu jednak w Bukaczowcach stało się bardzo niebezpiecznie. Pewnej nocy podpalono domy miejscowych rękodzielników wyrabiających z różnych szmatek kolorowe chodniki, a do uciekających z płomieni ludzi strzelano. Rano obok naszego domu przejechały tylko dwa wozy z tymi, którzy ocaleli. Wójt powiedział nam wtedy, że nie może nam już zapewnić bezpieczeństwa. Rodzice w ciągu jednego dnia spakowali się i z czwórką dzieci wyjechali do znajomej we Lwowie. To była zima 1943 roku. Także nasz pobyt we Lwowie pamiętam jak przez mgłę. Na przykład niemieckiego żołnierza stojącego w pobliżu naszego domu na warcie, zabawy w wojnę z kolegami albo ostrzeżenia mamy, żebym nigdzie się nie oddalał, bo zdarza się, że dzieci giną.

Czy we Lwowie zostaliście do końca wojny?

Nie, wyjechaliśmy stamtąd po kilku miesiącach do Mikulic, wioski pod Przeworskiem, i w sześć osób zamieszkaliśmy w jednej izbie u jakichś miejscowych gospodarzy. Po pewnym czasie mój brat Mieczysław pojechał w odwiedziny do wspomnianej znajomej do Lwowa i już nie wrócił do nas. Miał osiemnaście lat. Nigdy się nie dowiedzieliśmy, co się z nim stało. My natomiast zostaliśmy w Mikulicach już do czasów wysiedlenia na zachód. Po wojnie przez dwa lata mieszkaliśmy pod Kłodzkiem, w Jaszkowej Dolnej. Dostaliśmy w przydziale bardzo ładny dom po rodzinie niemieckiego nauczyciela. W Jaszkowej zacząłem chodzić do szkoły, przyjąłem Pierwszą Komunię Świętą i z tamtego okresu pochodzą też moje pierwsze wspomnienia związane z Bogiem. Po dwóch latach przeprowadziliśmy się do Kłodzka, gdzie kontynuowałem naukę od trzeciej klasy szkoły podstawowej do matury.

Czy wróciłeś kiedyś w rodzinne strony na Kresach?

Nie. Moja siostra odwiedziła Rohatyn i Bukaczowce. Namawiała mnie, żebym z nią jechał, ale nie chciałem, tym bardziej że nie istniał już budowany przez rodziców nasz dom.

Czy w Kłodzku po raz pierwszy zetknąłeś się z jezuitami?

Tak, w jezuickiej parafii Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, do której należeliśmy i gdzie aż do matury byłem ministrantem. Nie wiem, co mnie do tego zachęciło, może słowa jednego z ojców jezuitów w czasie kolędowych odwiedzin, a może argumentem były dzwonki…

A kiedy odkryłeś w sobie powołanie kapłańskie i zakonne?

Już zastanawiając się nad szkołą średnią, wybrałem liceum ogólnokształcące z myślą, może jeszcze nie do końca rozeznaną, ale wyraźną, że chcę podążać za głosem Chrystusa, tam, gdzie mnie poprowadzi. Co na to wpłynęło? Na pewno fakt, że byłem ministrantem i tak naprawdę moje życie i życie moich kolegów ministrantów skupiało się na parafii. Naprawdę dużo czasu tam spędzaliśmy: w kościele, ale i na boisku do kosza, na zawodach w rzucie kulą… Przebywaliśmy blisko wspólnoty ojców jezuitów i choć wtedy nie myślałem o byciu księdzem, to jednak na pewno ta wspólnota jakoś na mnie oddziaływała.

Natomiast bardzo ważne, jeśli chodzi o moje powołanie, było przeżycie z czasów licealnych. W trzeciej klasie wracałem do domu z koleżankami i po drodze wstąpiliśmy do kościoła Ojców Franciszkanów, notabene tego samego, który został zalany w zeszłorocznej powodzi. Koleżanki po krótkiej modlitwie wyszły i czekały na mnie przed kościołem, a ja zostałem, ponieważ – zawsze mówię o tym z przejęciem – doświadczyłem wówczas ogromnej bliskości Boga. Wyraźnie czułem, że Bóg mnie ogarnia. To było tak silne przeżycie, że nie mogło pozostać bez odpowiedzi. Rozglądnąłem się na boki, czy nie ma nikogo niepożądanego, i podnosząc dwa palce w górę – jak do przysięgi – w odpowiedzi ofiarowałem tam siebie Jezusowi: siebie, swoje serce, swoje ciało, swoje grzechy i całe swoje życie. Powiedziałem też Jezusowi: „Uczyń mnie swoim kapłanem, i to dobrym…”. Przed maturą, dla niepoznaki, bo to były lata pięćdziesiąte, na pytanie, co dalej, odpowiadałem, że idę na prawo do Wrocławia, myśląc już jednak o zakonie.

Ja też dla niepoznaki mówiłem, że idę na medycynę, bo inaczej prawdopodobnie nie zdałbym matury…

Później zastanawiałem się nad tą moją drogą. Bo w naszej rodzinie nie było powołań. Moja siostra wyszła za mąż, brat się ożenił, a ja zostałem kapłanem. Odpowiedź przyszła, kiedy już jako świeżo wyświęcony kapłan rozmawiałem z mamą. To była rozmowa sam na sam, w której mama wyznała mi, że miałem się nie urodzić, że mój ojciec nie chciał czwartego dziecka. Rodzice, jak wspomniałem, budowali wtedy dom i mama w ciąży ze mną wykonywała wszelkie ciężkie prace… Ale w pewnym momencie dziecko, które miało się urodzić, ofiarowała Bogu. Mama powiedziała mi to dopiero po prymicjach. Wtedy też zrozumiałem zachowanie mojego ojca w czasie błogosławieństwa przed prymicjami w kościele w Kłodzku. Mama pobłogosławiła mnie spokojnie i serdecznie, a ojciec dziwnie się zachowywał: wstawał i siadał na zmianę wyraźnie zdenerwowany. Nie wiedziałem, o co chodzi, dopiero po rozmowie z mamą przyszło wytłumaczenie.

Wróćmy jeszcze do czasów twojego nowicjatu. Jak go wspominasz?

To były lata pięćdziesiąte, głęboki komunizm – wiadomo, trudne czasy. W nowicjacie było nas na pierwszym roku około dziesięciu, a w sumie dwudziestu. Wtedy wszystko robiliśmy we wspólnocie: razem odmawiamy różaniec, razem idziemy na przechadzkę… Trzeba przyznać, że panował wtedy pewien rygor i dużo było zewnętrznej dyscypliny w tym wspólnotowym życiu. Mieliśmy manduktora, którego wybierało się spośród nowicjuszy i który pełnił różne funkcje. Jednym z jego zadań było pilnowanie porządku. Jeśli manduktor zauważył, że ten porządek był przez kogoś zakłócany, dzwonił winowajcy dzwoneczkiem i sprawca musiał iść do magistra po pokutę.

Ale ponieważ w nowicjacie wszystko było dla mnie nowe, wszystko mnie pociągało. Cały czas towarzyszyło mi przekonanie o obecności Chrystusa i Jego przyjaźni ze mną, a także myśl, że chcę być dla Chrystusa. Chcę Mu służyć, naśladować Go i odpowiedzieć swoją miłością na Jego miłość. Potwierdzeniem bliskości Chrystusa, której doświadczyłem w kościele Franciszkanów w Kłodzku, były zarówno trzydziestodniowe rekolekcje ignacjańskie, moje największe nowicjackie przeżycie, jak i wszystkie inne zajęcia z tego czasu. Po nowicjacie mieliśmy „rok języków” – uczyliśmy się wtedy tylko języków obcych. Ale mnie języki nie interesowały. Mnie interesował Chrystus.

Potem były studia, nie miałem do nich jednak najlepszego nastawienia. Traktowałem je, zwłaszcza studia filozoficzne, jako czas, który trzeba przejść na drodze do kapłaństwa – ono było moim celem. To się zmieniło na teologii dzięki Marianowi Kępce SJ. Kiedy zaczynałem studia teologiczne, on był już na czwartym roku i wciągnął mnie do katechezy. Najpierw uczyłem jedną klasę – trzecią, wówczas pokomunijną, a później także starszą, dziesiątą. To były lata Soboru Watykańskiego II. Tworzono nowy program do nauki religii i powstawały nowe podręczniki do katechezy opracowywane przez Jana Charytańskiego SJ i Władysława Kubika SJ. Te lekcje religii – które z założenia powinny prowadzić do Boga – przygotowały mnie do tego, czym miałem zajmować się po teologii – do duszpasterstwa.

Wtedy jednak dopiero wchodziłem w katechezę i nie miałem jakichś doświadczeń pedagogicznych. Szukałem dróg dotarcia do uczniów, bo w tym czasie było trochę zamieszania. Rodzice przychodzili i mówili: „Proszę księdza, inaczej na religii, inaczej w szkole… To jak ma być?”. Po lekcjach dla chętnych organizowałem spotkania, na których uczniowie mogli ze mną o wszystkim porozmawiać i zadać nurtujące ich pytania. Była połowa lat sześćdziesiątych – rozmowy o Bogu w jakiejś nieformalnej grupie, poza kościołem, dzielenie się swoimi przeżyciami czy problemami było dla uczniów czymś nowym, co pociągało i zaciekawiało, bo na ogół katolicyzm był zamknięty. Uchodziłem za dobrego katechetę, ale ostrego i nowoczesnego. Na to ostatnie miano zasłużyłem, zabierając kiedyś dziesiątą klasę do teatru na Namiestnika Rolfa Hochhutha. To sztuka antyreligijna i skierowana przeciw papieżowi Piusowi XII, ale jest w niej też postać jezuity, który w proteście idzie do obozu koncentracyjnego. Pamiętam, że to bardzo poruszyło moich uczniów.

Dwudziestego piątego czerwca 1965 roku w Warszawie przyjąłeś święcenia kapłańskie. Jak wspominasz ten dzień?

Ogromne przeżycie, wielkie emocje, tak wiele doznań i wrażeń… Do tego stopnia, że w czasie Litanii do Wszystkich Świętych, kiedy leżałem krzyżem na ziemi, w pewnym momencie odpłynąłem. Nie wiem, czy zasnąłem, ale na chwilę nie dochodziły do mnie żadne dźwięki. Jakby świat przestał dla mnie istnieć.

Na początku swojej kapłańskiej drogi pracowałeś w Nowym Sączu, w tak zwanej parafii kolejowej, gdzie byłeś znany jako świetny duszpasterz młodzieży i oazowiec. Jak trafiłeś do oazy?

Zachęcił mnie do tego Antoni Piekut, były już jezuita, który był zafascynowany ruchem oazowym. Wypełnił za mnie zgłoszenie na oazę i załatwił wszystkie formalności. Zapisał mnie na oazę do grupy księżowskiej – najstarszy uczestnik miał siedemdziesiąt dwa lata, najmłodszy – dwadzieścia siedem. Ja pośrodku: coś koło czterdziestki. Wtedy na tej oazie poruszyły mnie przeżycia młodzieży. Nie tyle ks. Franciszek Blachnicki, który był naszym moderatorem, ile reakcje młodych ludzi, ich wiara i zaangażowanie. Widziałem ruch, działanie, zapał… A wiadomo, entuzjazm nie trwa długo, jeśli nie jest podtrzymywany. Ksiądz Blachnicki miał dla nas różne konferencje, na których przedstawiał nam strukturę oazy, a ja chciałem Boga, a nie strukturę. Z Krościenka jeździłem na rowerze osiem kilometrów do Krośnicy, żeby odprawić tam Msze św. dla młodzieży. Reakcje młodych na te Msze św., ich przeżycia były dla mnie bezcenne. Wiele było tam głębokich poruszeń. Po ostatniej Mszy św. młodzi płakali, że nie będzie już takich spotkań.

Na tym wyjeździe zobaczyłem, że oaza łączy ludzi, tworzy wspólnotę, a takich więzi brakowało mi w życiu parafialnym. Dlatego poszedłem w tę stronę i w naszej parafii zaczęły powstawać grupy oazowe. Co w tym pociągało młodych? Na pewno dynamizm. Spotkania oazowe nie polegały na sztywnym siedzeniu i słuchaniu, było w nich życie, ruch, śpiew. Te grupy tworzyły się nieraz samoistnie, bo młodych taka forma życia z Chrystusem i bycia dla Niego porywała. Wtedy to się sprawdzało, ożywiało życie parafii. Dziś ruch oazowy nieco przygasł, nie jest już tak pełen życia i poruszeń jak wcześniej.

Z tego, co mówisz, wynika, że kontakt osobisty z wiernymi jest dla Ciebie ważnym narzędziem duszpasterskim.

Tak jest zarówno w przypadku ozaowiczów, więźniów, pośród których posługuję, jak i rekolektantów, którym towarzyszę w czasie Ćwiczeń duchowych. Na ogół wierni, na przykład u rekolektantów jest to wyraźne, bardzo chcą odczuwać bliskość Boga, a przecież więź z Nim nie na tym polega. Bo przecież nie zawsze tę bliskość się czuje. Co wtedy? Przyznam, że ta kwestia zawsze mnie zastanawiała. W towarzyszeniu ludziom ważna jest dla mnie otwartość na drugiego człowieka, szczerość i zwracanie uwagi na to, co obie strony wnoszą w tę relację, bo to przekłada się na nasze relacje z Bogiem. Owszem, nie zawsze te osobiste kontakty są łatwe, bo ludzie przychodzą do księży z różnymi sprawami i nieraz bardzo dramatycznymi przeżyciami. Świat, który wnoszą w te relacje, bywa trudny, ale takie spotkania stają się dla mnie Bożą przygodą. Bo to, czym dzielą się ze mną ludzie, co wnoszą w to spotkanie, tworzy także mnie. Jeśli ja widzę na przykład, że ktoś, nie mając takich dogodnych warunków jak ja, jest bliżej Boga, to wobec tego nie mogę pozostać obojętny, to musi na mnie jakoś oddziaływać…

W towarzyszeniu ludziom ważne jest także, by ich prowadzić do Boga, ożywiać ich życie religijne, by ta ścieżka ich fascynowała, budziła jakieś głębsze doznania i inspirowała. Ale wiadomo, że nie zastąpimy ich na tej drodze. Kiedy współpracowałem z Fryderykiem Młynarczykiem SJ, generalnym promotorem powołań Prowincji Południowej Towarzystwa Jezusowego, to przygotowywaliśmy młodych do wyboru, ale nie wybieraliśmy za nich. To była pomoc w odnajdywaniu tego, co ich prowadzi do Chrystusa, i w budowaniu bliskości z Bogiem. I tak też powinno być w innych relacjach duszpasterskich.

W ciągu tych lat kapłaństwa byłeś też przełożonym wspólnoty i proboszczem. To był dla Ciebie trud czy raczej lekkie jarzmo?

Pamiętam, że kiedy prowincjał Eugeniusz Ożóg SJ powiedział mi: „Staszek, muszę cię zrobić przełożonym”, odpowiedziałem, że z moim charakterem się do tego nie nadaję. No ale przełożonym zostałem. Nie było wyjścia… Do nominacji na proboszcza byłem katechetą i tej katechezy się trzymałem. Miałem dwa światy. Z jednej strony parafia i wspólnota, którymi kierowałem. Nie znałem się na tym, więc łatwo nie było, ale powoli w to rządzenie wprowadzałem współbraci i na przykład w kancelarii parafialnej był najczęściej Mieczysław Oleksy SJ, ja miałem dyżur tylko raz w tygodniu. Z drugiej strony była katecheza – praca, którą bardzo lubiłem i traktowałem jako relaks. A jak się ma coś, co się lubi, jest łatwiej. Młodzi mnie lubili i ja lubiłem młodych. W technikum elektrycznym uczniowie mówili: „Majcher jaki jest, taki jest, ale jemu zależy na nas”. To była moja pasja, w którą byłem bardzo zaangażowany, i starałem się do tej pracy podchodzić w sposób odpowiedzialny.

A jak zostałeś duszpasterzem więźniów?

W oazie poznałem Małgorzatę Wróbel, która po studiach pracowała w Młodzieżowym Ośrodku Wychowawczym w Mszanie Dolnej. Jeszcze do niedawna była dyrektorem tego ośrodka. W każdym razie Małgorzata do młodzieży przebywającej w tym ośrodku często zapraszała oazę z rekolekcjami. Zawsze miała dla mnie różne zadania. Często się broniłem: „Gosiu, Majcher ma dużo zajęć, nie szukaj mu nowych”. W pewnym momencie Małgorzata postanowiła też pracować jako wychowawca więzienny w Nowym Sączu i poprosiła mnie, bym jednorazowo pojechał z nią na pierwsze spotkanie z więźniami. Na tym spotkaniu było około dwudziestu osadzonych. Pamiętam, że mówiłem wtedy o relacji ojciec – syn. Moje słowa bardzo przeżył jeden z więźniów siedzących naprzeciwko mnie. Widziałem, że z każdym moim słowem coś się w nim dzieje. Jego reakcja bardzo mnie poruszyła. Zobaczyłem, że takie spotkania mają sens, i od tego się zaczęło. Od wyrazu oczu tego jednego więźnia – Antka.

Małgorzata nie została więziennym wychowawcą (gdyby się jej to wtedy udało, byłaby pierwszą kobietą w Polsce), ale później wspólnie z nią organizowaliśmy grupę wolontariuszy i jeździliśmy do różnych więzień, nie tylko do tego w Sączu. I tak jeździmy już ponad dwadzieścia lat. Prowadzimy spotkania na konkretne tematy, które mogą pomóc osadzonym w ich życiowych zmaganiach, rozmawiamy z nimi i dajemy świadectwo wiary lub robią to zaproszeni przez nas goście. Nasi wolontariusze to przede wszystkim osoby, które przeszły Ćwiczenia duchowe. Towarzysząc jako kierownik duchowy w czasie rekolekcji ignacjańskich, nieraz mówię ludziom, że jest możliwość wolontariatu w więzieniu, i niektórzy rekolektanci się zgłaszają.

Mimo upływu lat pozostajesz młody duchem? Co sprawia, że ciągle jesteś pełen werwy?

Pewnie kontakt z drugim człowiekiem, bo otwarcie na drugiego zawsze wiąże się z ożywczą „przygodą”, która może pozytywnie zaskoczyć, zainspirować i pobudzić do działania.

Stanisław Majcher SJ (ur. 1938), rekolekcjonista w Domu Rekolekcyjnym „Górka” w Zakopanem. Od lat prowadzi też pracę duszpasterską i posługę kapłańską wśród więźniów. Opublikował: Dlaczego za kratami. Poruszające historie więźniów.

Życie Duchowe 121/2025