Jeszcze kilka miesięcy temu przecierali oczy ze zdumienia, patrząc jak dzieci w buszu tańczą do rytmu bębnów, a podczas procesji mszalnej ktoś dumnie wnosi… żywą kurę i zgrzewkę Fanty. Dziś wrócili do Krakowa, ale wciąż mówią, że Afryka siedzi im pod skórą. Członkowie Wspólnoty Akademickiej Jezuitów (WAJ) w Krakowie opowiadają o misji w Zambii, która zaczęła się jako oddolny projekt studentki, a przerodziła się w doświadczenie graniczące z duchową przygodą, kulturowym szokiem i pracą wymagającą więcej odwagi, niż się spodziewali. Co naprawdę zobaczyli w Chikuni – i dlaczego właśnie to miejsce zmieniło ich najbardziej?

O swojej formacji, działalności na miejscu oraz zaskoczeniach związanych z życiem w Afryce opowiadają: Paulina Musiolik (studentka historii na Uniwersytecie Jagiellońskim, inicjatorka projektu), Michał Szafran (absolwent WAJ-u oraz etnologii i antropologii kulturowej UJ), Katarzyna Wilińska (sympatyczka WAJ-u, absolwentka etnologii i antropologii kulturowej UJ) oraz o. Waldemar Los SJ (duszpasterz WAJ-u).

Michał Szafran, Katarzyna Wilińska, Paulina Musiolik, o. Andrzej Leśniara SJ, Emilia Prugar, o. Waldemar Los SJ

Projekt misyjny: Inicjatywa oddolna i rozeznawanie powołania

Paulina: Grupa misyjna to nie była stała grupa w rozumieniu grup wspólnotowych, tylko projekt. Była to moja oddolna inicjatywa. Projekt trwał dwa lata i obejmował czas na formację, przygotowanie, organizację wyjazdu oraz sam wyjazd. Celem nie był sam wyjazd, ale rozeznawanie powołania misyjnego w duchu ignacjańskim we wspólnocie. Nie mieliśmy żadnego zaplecza – musieliśmy wszystko sami zorganizować i nawiązać kontakt z misjonarzami.

O. Waldemar: Warto wspomnieć, że wątek misyjny jest obecny w historii WAJ-u niemal od początku. Błogosławiony o. Jan Beyzym SJ – jezuicki misjonarz, opiekun trędowatych – jest patronem WAJ-u. Pierwsi absolwenci wspólnoty, która powstała w 1951 roku, założyli Towarzystwo Przyjaciół Trędowatych, które działa do dziś i wspiera misję na Madagaskarze, gdzie pracował o. Jan Beyzym SJ.

 

Formacja w duchu ignacjańskim

Paulina: Pierwszy rok był formacyjny, a drugi – bardziej praktyczny. Spotykaliśmy się, by rozeznawać w duchu ignacjańskim. Wykorzystywaliśmy fragmenty Słowa Bożego nawiązujące do powołania i służby oraz spotkania z Jezusem na adoracji. Było to poznawanie Jezusa poprzez Jego obcość, co było przygotowaniem do spotkania z inną kulturą – Afryką. Modliliśmy się Litanią do świętych misjonarzy, dziękując za ich dziedzictwo.

 

Czemu Zambia?

Michał: Ważnym aspektem było to, że znajdują się tam polscy ojcowie jezuici. Ułatwieniem był też fakt, że językiem urzędowym jest angielski. Musieliśmy wybrać między Kasisi (okolice stolicy Lusaki, bezpieczniejszy teren, lepsza infrastruktura) a Chikuni (miejsce w buszu, około 4–5 godzin jazdy od stolicy). Ostatecznie zdaliśmy się na rozeznanie oraz na głos misjonarzy i ich potrzeby. Okazało się, że nasze umiejętności były potrzebne w Chikuni.

 

Działalność misyjna w Zambii: Od elektroniki po tradycje ludu Tonga

Michał: Nasza misja była bardzo rozległa i wieloformatowa. Zaczęliśmy już w Polsce, dostarczając elektronikę (rekordery, karty graficzne, pendrive’y, karty pamięci) do Radia w Chikuni, które finansuje misję i wspiera okoliczne wioski.

Nawiązaliśmy współpracę z Fundacją Cor Missio, z którą zorganizowaliśmy zbiórkę odzieży dla podopiecznych Mukanzubo Kalinda Institute, czyli Instytutu Kulturowego. Zbieraliśmy też środki finansowe na bieżące potrzeby misjonarzy.

Nasza praca podzieliła się głównie na pomoc Kalinda Institute oraz działalność edukacyjną.

Kalinda Institute to częściowo etnograficzna placówka, skupiająca obiekty kultury ludu Tonga. Znajduje się tam muzeum, archiwa i zbiory dźwiękowe zbierane przez ojca Franka Wafera 50 lat temu. Naszym zadaniem było ustrukturyzowanie tych materiałów. Instytut odgrywa ważną rolę w życiu społeczności regionu, pielęgnując tradycje taneczne i muzyczne. Działania w nim wspierają mieszkańcy lokalnej społeczności, przy zaangażowaniu o. Andrzeja Leśniary SJ. Co sobotę spotykają się tam dzieci, które otrzymują posiłek, a następnie ćwiczą lokalne tańce, poznają swoją kulturę (m.in. poprzez czytanie książek w języku Tonga) oraz powtarzają materiał szkolny z matematyki i języka angielskiego.

Pomagaliśmy również w college’u Charles Lwanga (znajdującym się w buszu), który kształci nauczycieli. Nawiązywaliśmy kontakt ze studentami, prowadziliśmy warsztaty z kart psychologicznych oraz promowaliśmy narzędzia duchowości ignacjańskiej, takie jak Kręgi Magis.

O. Waldemar: W międzyczasie pojawiały się różne okazje, np. pojechaliśmy z ekipą radiową do okolicznych miejscowości, spotykając się zarówno ze zwykłymi ludźmi na targowisku, jak i z lokalnymi osobistościami, piastującymi funkcje szefa klanu czy plemienia.

Katarzyna: Ważnym elementem współpracy było wsparcie lokalnej organizacji Home Based Care (HBC), która początkowo pomagała chorym na HIV i AIDS, a obecnie zapewnia lokalnym mieszkańcom możliwość kształcenia i zarobkowania. Na przykład HBC zatrudnia krawcowe, u których zamówiliśmy dużą partię produktów (torby, fartuszki, kosmetyczki, poszetki, muszki). Musieliśmy kupić materiały w stolicy i ustalać szczegóły zamówienia, co było dużym przedsięwzięciem.

Dzięki temu kobiety mogły w krótkim czasie zarobić dużą sumę pieniędzy, która pozwoli im się utrzymać przez pewien czas, a my przywieźliśmy te wyroby do Polski, by na kiermaszach dalej mnożyć środki na misje. Co ciekawe, uczyły się szyć dla nas muszki i poszetki, choć nie znały tych produktów, co prowadziło do zabawnych sytuacji (np. uszyły ogromną muchę lub tylko trójkąt wystający z kieszeni marynarki).

 

Obraz Zambii: Między globalizacją a biedą

Michał: Zambia to kraj kontrastów i różnic. Mieliśmy oczywiście pewne wyobrażenia, szczególnie słysząc o wyjeździe do buszu, które przywodziły na myśl kolonialną Afrykę. Na miejscu widać zarówno globalizację (np. restauracje fast food, w tym afrykańskie, jak Hungry Lion), jak i specyfikę życia w Afryce.

Wszędzie dostępna jest sieć internetowa, nawet w buszu. Są drogi szybkiego ruchu (choć nie autostrady), a stolica Lusaka ma budynki o kolonialnej proweniencji. Różnice polegają m.in. na niestabilności energetycznej – dwukrotnie spotkaliśmy się z odcięciem prądu.

Odczuwalna jest bieda. Wiele osób ma jeden komplet ubrań, wciąż zdarzają się osoby chodzące bez butów. Widoczna jest także różnica między miastem a buszem. Istnieją lokalne formy wierzeń i praktyk – funkcjonują np. witch doktorzy, czyli szamani, choć fizycznie ich nie spotkaliśmy.

Funkcjonowanie misji jezuickiej znacząco zmieniło sposób życia w wielu wioskach, m.in. poprzez powstanie studni głębinowych, dzięki którym mieszkańcy mają wodę i nie muszą jej nosić z dalekich odległości. Dla mnie Afryka, którą poznaliśmy, przypominała Polskę z opowieści mojej babci sprzed 60–80 lat.

O. Waldemar: To prawda, wyobraźnia może podpowiadać lepsze obrazy niż rzeczywistość. Droga szybkiego ruchu to tylko asfalt, a kościół w buszu to po prostu budynek, który jest zadaszony i funkcjonalny.

 

Religia, liturgia i tradycja

O. Waldemar: Zambia ma w konstytucji wpisane, że jest krajem chrześcijańskim. Jest to państwo, w którym panuje pokój religijny. Bardzo silne są ruchy protestanckie, szczególnie Adwentyści Dnia Siódmego, którzy liczebnie są zbliżeni do katolicyzmu. Oprócz tego przenikają też wierzenia lokalne. W jezuickiej misji katolicyzm dominował, ale np. na college’u dla nauczycieli obecna jest różnorodność propozycji religijnych.

Msze katolickie są długie, ponieważ sama procesja z darami trwa niekiedy półtorej godziny. Wnoszenie darów jest dla nich oczywistym elementem i jest wplecione w liturgię. Liturgia w Chikuni była odprawiana w języku Tonga.

W Zambii przeżywanie Eucharystii ma aspekt młodego chrześcijaństwa, wiążący się z entuzjazmem. To nie jest grobowa atmosfera, lecz radosna uczta, w której ludzie są sobą, włączając muzykę i tańce.

Katarzyna: Podczas procesji przynoszone były żywe kury, różne ziarna (fasola, kukurydza), węgiel, a nawet – widzieliśmy całą zgrzewkę napoju Fanta oraz mydło do prania.

Bodajże trzykrotnie uczestniczyliśmy w Mszach w outstations (stacjach misyjnych) oddalonych 40–50 km od głównego punktu w Chikuni. Dojazd tam zajmuje dwie godziny z powodu bardzo złego stanu dróg. Ojcowie jeżdżą do kolejnych stacji co tydzień (jest ich około 21). Ludzie schodzą się z różnych wiosek. Co ciekawe, Msza zaczynała się dopiero, gdy ojcowie skończyli spowiadać.

Byliśmy przyjmowani bardzo serdecznie. Po Mszy (która często odbywała się na zewnątrz z powodu dużej liczby ludzi) przygotowywano dla nas specjalny posiłek, najczęściej village chicken, czyli kurczaka po wiejsku, i nshima (papkę z rozdrobnionej kukurydzy). Dary złożone w procesji pakowaliśmy do naszego samochodu i wracały razem z nami jako ofiara na rzecz misji.

 

Kuchnia

Michał: Mieliśmy szczęście, bo kobiety, które dla nas gotowały, starały się przygotowywać potrawy bardziej znane nam, np. klopsy, frytki, a nawet pierogi (jedna Zambijka zrobiła je w swojej wersji z kurczakiem, fasolką i marchewką).

Podstawą kuchni jest nshima, którą je się rękami. Oprócz tego popularne są owoce, warzywa, okra, jarmuż (przygotowany w innej formie), dania z masłem orzechowym oraz village chicken. Jedliśmy też cassavę, czyli korzeń manioku, smakujący jak ziemniak, oraz wnętrze owocu baobabu.

Pewnego razu jadłem burgera z krokodyla. Smakuje trochę jak wołowina, ale czuć też rybę. To danie raczej dla turystów, ponieważ, by go zjeść, trzeba zapłacić za wejściówkę na farmę krokodyli, a miejscowych na to nie stać.

Paulina: Piliśmy również chibwantu – wyjątkowy, bezalkoholowy napój z kukurydzy, który wygląda jak mleko i ma grudki przypominające oscypek lub twaróg.

O. Waldemar: Zambijczycy bardzo słodzą różne rzeczy. Może ma to związek z dużą produkcją cukru trzcinowego w pobliskim miasteczku Mazabuka. Cukier był istotnym produktem, który musieliśmy zakupić.

Nshima w szkolnej stołówce

 

Klimat
Paulina: Najcieplejszym miesiącem w Zambii jest październik. Kiedy my tam byliśmy (w lipcu), nie była to typowa zima, ale było chłodno, czasem wietrznie.

O. Waldemar: W ciągu dnia temperatura może nie wydawać się niska, ale nocami potrafiła spadać nawet do 6 stopni. Chikuni znajduje się na płaskowyżu, a zimny wiatr powodował, że temperatura odczuwalna była niższa. Ciepło było tylko między 11:30 a 15:30.

Miejscowi nie nazywają tego zimą, lecz porą suchą. Zaskoczyło nas to. Gdy przylecieliśmy, siostry (Polki) kazały nam ubierać się cieplej, a pod koniec pobytu sami ubieraliśmy się już jak miejscowi.

 

Zaskoczenia, gospodarka i edukacja

O. Waldemar: Zaskoczyła mnie nieobecność dzikich zwierząt. Słonie, lwy i inne duże zwierzęta żyją na wolności, ale głównie w parkach narodowych lub ich okolicach. W Chikuni nie widzieliśmy żadnych egzotycznych zwierząt. Smutne jest to, że nawet rdzenni mieszkańcy nie widzą słonia na żywo, bo nie stać ich na podróże do parków.

Michał: Zaskakujące były ceny w sklepach spożywczych, które są na poziomie europejskim, mimo że najniższa pensja jest znacznie niższa niż europejska. Jednocześnie ceny na ulicy, np. za kukurydzę kupioną od kobiet handlujących przy drodze, były bardzo niskie (7 kwacha za kolbę, przy czym 1$ to 23 kwacha).

Wiele osób pracuje, wykorzystując każdą przestrzeń do handlu. Średnia wieku w Zambii jest bardzo niska (około 21–25 lat), jest to bardzo młode społeczeństwo. Zawsze otaczała nas gromadka dzieci, które z ciekawością patrzyły na białych.

O. Waldemar: Mnie z kolei poruszyła ich otwartość na naukę i ogromna potrzeba edukacji. Uczą się, ponieważ zdają sobie sprawę, że nowe umiejętności mogą im pomóc przetrwać i zdobyć środki do życia.

W Polsce mamy bardzo łatwy dostęp do edukacji. My w Zambii musieliśmy pomagać kilkunastoletnim dzieciom w prostych działaniach matematycznych, takich jak dodawanie i mnożenie. Edukacja jest kluczowa również po to, by lokalna ludność nie była wyzyskiwana, np. w kontekście korzystania z bogactw naturalnych, w które Afryka obfituje.

System edukacji nie obejmuje wszystkich dzieci. System szkolnictwa radiowego (prowadzony przez Radio Chikuni) to jeden ze sposobów dotarcia do dzieci żyjących w buszu. Jest to forma edukacji w małym wymiarze, mająca podnieść standard życia. Widzieliśmy szkoły, które mają warunki, które nazwalibyśmy „obskurnymi” (np. podrapane ławki), ale jest to miejsce, gdzie można zdobywać wiedzę.

Uniwersytety też istnieją, np. w Lusace, ale jest ich niewiele. Osoby wykształcone często mają problem ze znalezieniem pracy, a wielu z nich wyjeżdża do krajów bardziej rozwiniętych, by zdobyć środki i przesyłać pieniądze swoim rodzinom.

Towarzystwo Jezusowe w Zambii również jest młode i jest wielu młodych jezuitów, którzy wstępują z pobudek duchowych. Nie narzekają na brak ludzi. Wyzwaniem jest to, że jezuitom, którzy zdobyli wykształcenie, trudniej jest pracować w mniejszych dziełach (na wioskach), ponieważ większe pragnienie mają, by być w dużych ośrodkach.

Mapa Zambii

 

Wracając do Krakowa…

Zakończeniem projektu było wspólne dzielenie się doświadczeniem misyjnym, które odbyło się w niedzielę, 12 października, we wspomnienie błogosławionego Jana Beyzyma, ważnego patrona misjonarzy.

Równocześnie w Bazylice NSPJ odbył się kiermasz, który trwał od rana do wieczora. Sprzedawano tam produkty przywiezione przez misjonarzy Wspólnoty Akademickiej, w tym m.in. wyroby od krawcowych z HBC. Zebrane środki przeznaczono na dalsze wspieranie misji.

Olena Tkaczuk