Homilia O. Marka Wójtowicza SJ wygłoszona podczas Mszy św. w intencji kanonizacji bł. Ojca Jana Beyzyma w bazylice Najśw. Serca Pana Jezusa w Krakowie, 15 października 2017 r.
Bł. O. Jan Beyzym SJ (1850-1912) – Przyjaciel trędowatych z miłości do Chrystusa, cierpliwy i wytrwały w powołaniu jezuity i kapłana
„Co bym ja dał za to, żebym mógł tak Pana Jezusa i Matkę Najświętszą kochać, tak im służyć, jak tego gorąco pragnę. Ej! Strasznie ze mnie, sam nie wiem, jak się wyrazić, bo „bydlę” to za mało. A kiedy czytam Twierdze duchową to tak jakby mi ciągle matka Teresa (z Avila) mówiła: „Do pierwszego mieszkania jeszcze ci daleko, a tyle lat w zakonie jesteś, już by pora dawno opamiętać się” (Listy, 171). Tak pisał z dalekiego Madagaskaru bł. O. Jan Beyzym do sióstr karmelitanek w Krakowie.
Wspomnienie liturgiczne tego błogosławionego jezuity, „Posługacza trędowatych”, jak o nim mówiono, obchodziliśmy w miniony czwartek12 października. Dzisiaj, podczas tej uroczystej Eucharystii, pragniemy dziękować Panu Bogu za dar jego świętości. Historia i świadectwo jego życia mogą nas wyrwać z bylejakości, letniego chrześcijaństwa, samozadowolenia i niejako sprowokować do wewnętrznej przemiany, byśmy, jak on stawali się lepszymi narzędziami w ręku dobrego Boga. Modlimy się dzisiaj o jego rychłą kanonizację, aby stał się znany w całym Kościele, podobnie jak św. Damian opiekujący się trędowatymi na wyspie Molokai.
Urodził się 15 maja 1850 roku w Beyzymach Wielkich na Wołyniu. Był synem Jana Beyzyma i Olgi Stadnickiej, wzrastał w rodzinie w której dbano o głębokie życie religijne i patriotyczne. W 1864 roku rozpoczął naukę w gimnazjum w Kijowie. Swoim spokojem, pogodą ducha a zarazem powagą wzbudzał u swoich rówieśników szacunek i uznanie, zwłaszcza wtedy, gdy bronił słabszych od siebie kolegów. Od najmłodszych lat przyzwyczajony był do surowego i wymagającego życia i chętnie pracował nie marnując nigdy czasu na niepotrzebne rozmowy. To cechowało go do końca życia. Niechętnie też się bawił, raczej chciał pożytecznie spędzać czas wolny. Chętnie nosił prosty strój i nie lubił stroić się na bale.
Już jako młody chłopak skupiony był na Panu Bogu i zanoszonej do niego modlitwie. Dlatego wybór drogi życia w zakonie nie był zaskoczeniem dla jego rodziców. Jego ojciec, Jan Beyzym był wygnańcem po Powstaniu Styczniowym. W tym czasie zaprzyjaźnił się z jezuitami, dlatego gdy syn powiedział mu o swoim pragnieniu służenia Bogu, pojechał z nim do nowicjatu w Starej Wsi k. Brzozowa. Wspominając po latach dzień 10 grudnia 1872 r. nasz błogosławiony napisał: „Nie pamiętam, żebym się kiedyś w życiu czuł tak swobodnym i szczęśliwym jak wtedy, kiedy się za mną furta zamknęła i usłyszałem: jesteś przyjęty”.
Będąc w nowicjacie często skracał czas wspólnego wypoczynku po obiedzie, by odwiedzać schorowanych starych współbraci niosąc im duchową pociechę i pomoc. Po dwóch latach nowicjatu i złożeniu pierwszych ślubów zakonnych, Jan studiował najpierw filozofię a następnie teologię. Święcenia kapłańskie przyjął w Krakowie 26 lipca 1881 roku z rąk biskupa Albina Dunajewskiego.
Wkrótce potem wyraził gotowość, by udać się na misje, najlepiej do trędowatych. Ale na realizację swych pragnień Ojciec Jan musiał jeszcze bardzo długo czekać. Najpierw został wychowawcą i nauczycielem języka francuskiego w Tarnopolu. Potem przez wiele lat pracował się w Chyrowie, w jezuickiej szkole dla chłopców, gdzie uczył także języka rosyjskiego.
W wolnych chwilach lubił rzeźbić ramy do obrazów, krzyże i różne figurki świętych. Ponawiając co roku swą prośbę o wyjazd na misje do trędowatych, w końcu uzyskał pozwolenie, by wyruszyć na Madagaskar, do chorych na trąd. Miał już wtedy 48 lat. W ramach przygotowań usunięto mu wszystkie zęby i założono sztuczne protezy.
Wspierany modlitwą sióstr karmelitanek z Krakowa
W 1898 r. otoczony modlitwą sióstr karmelitanek z ul. Kopernika i na ul. Łobzowskiej, opuścił Kraków i drogą morską udał się na Czerwoną Wyspę. Zabrał ze sobą obraz Matki Bożej Częstochowskiej, który mieścił w zbudowanej przez siebie kaplicy w Maranie. Zaraz po przybyciu do nowej ojczyzny, zamieszkał razem z chorymi na trąd, choć jego francuscy współbracia mu to odradzali.
„U moich biedaków taką nędza, że choć jestem już dobrze z tym otrzaskany, choć ustawicznie na to patrzę, babą tez przecież nie jestem, a otwarcie się Ojcu drogiemu przyznam, że nieraz niejedną łzę obetrę. Miną nadrabiam wobec moich chorych, to swoją drogą, zachęcam ich do cierpliwości i modlitwy, ale mimo to, nie potrafi sobie Ojciec wyobrazić, jak mi pilno, żeby już mieć schronisko z zapewnionym utrzymaniem” – pisał do „Misji Katolickich” 13 listopada w 1900 r. (Listy, s. 74). Nieraz wyznawał, że wolałby sam za nich cierpieć…, (Listy, s. 94). Najpierw posługiwał trędowatym w schronisku w Ambahivoraka a od 1902 r. O. Beyzym zamieszkał z trędowatymi w Maranie w pobliżu miasta Finarantsoa.
Plany budowy szpitala dla trędowatych
Widząc, w jak poniżających i trudnych warunkach żyją trędowaci, postanowił dla nich zbudować nowy szpital w Maranie dla ok. 200 chorych. Zbieranie pieniędzy na to kosztowne przedsięwzięcie zajęło mu wiele lat. Budowa rozpoczęła się w maju 1903 r. Umiał bronić Bożego dzieła, błagając zawsze o pomoc Maryję. Nie wahał się przeciwstawiać swoim współbraciom, którzy mówili mu, że jest zbyt niecierpliwy a jego plany są zbyt ambitne i wręcz niemożliwe do realizacji. Pisał w jednym ze swoich listów: „Po kozacku rąbię” (Listy, s.116). Przekonywał biskupa i przełożonego, że jedynym sposobem na skuteczna pomoc w leczeniu trędowatych jest oddzielenie mężczyzn i kobiet. Zachowywał spokój, gdy budowanemu szpitalowi groziło przejęcie go przez kolonialne władze francuskie. Posiadał dziecięca wiarę i ufność w Bożą opiekę (por. Ps 23). Za to pobudzał serca wielu naszych Rodaków do hojności dając sam przykład heroicznej służby. Pisał: „dają sami ubodzy,”, bogatsi raczej skąpią (Listy, s. 81). Datki pieniężne nadchodziły głównie od Polaków z trzech zaborów. Budowę szpitala w Maranie wspomagał sam m.in. sam św. Albert Chmielowski i bł. Teresa Ledóchowska, założycielka sióstr klawerianek.
Jan często przypominał francuskim jezuitom, że szpital w Maranie budowany jest „za polski grosz” (Listy, s. 48). Obok szpitala powstał też duży ogród z fontanną. O. Jan prosił w listach o nasiona polskich kwiatów, drzew, brzozy…Z pewna dumą stwierdzał: „Z całym światem gryzmolę…” (Listy, s. 42). Nigdy nie zniechęcał się przeciwnościami, nie upadał na duchu, choć szczerze przyznawał: „Twardo mi jeszcze idzie…” (Listy, s. 109).
Dla trędowatych Ojciec Jan był przede wszystkim księdzem gorliwie troszcząc się o ich przyjaźń z Bogiem i wieczne zbawienie. Codziennie odprawiał dla nich Mszę świętą, udzielał sakramentów, organizował dni skupienia i rekolekcje, uczył modlitw, prowadził systematyczną katechizację, przygotowywał katechistów. Dbał o duchowe przygotowanie trędowatych na przyjęcie Pana Jezusa do ich obolałych serc. O swoje pracy duszpasterskiej pisał dnia 28 czerwca 1902 roku do sióstr karmelitanek w Krakowie:
„Moje pisklęta odprawiły rekolekcje, wprawdzie niełatwo to szło, no ale poszło. Teraz wciąż uczymy się katechizmu, ale zastosowując go na każdym kroku do życia codziennego, tj. nauczą się na pamięć, jak im tłumaczę, jak umiem i mówię, a kiedy zrozumieją , to im wciąż powtarzam, że muszą to w czyn wprowadzić, bo inaczej wszystko na nic. Ojciec Jan dziękował Matce Najświętszej, że trędowaci stają się lepsi i czynią postępy na duchowej drodze. Jego codziennym wytchnieniem była modlitwa, „przebywanie sam na sam z Bogiem i z Matką Najświętszą… (Listy, s.171).
Ojciec Jan był również dla trędowatych pielęgniarzem a czynił to z czułością dobrej MATKI. W tym czasie nie było leku na trąd (pojawił się dopiero w 1950 r.). A zatem można było jedynie ograniczać jego zgubne działanie w organizmie przez zadbanie o większą higienę i częste opatrunki.
Ale najważniejsza i najbardziej uzdrawiająca była jego pełna miłosierdzia obecność pośród trędowatych, tak w ciągu dnia jak i nocą. O tym, jak wyglądało jego codzienne życie pisał regularnie do „Misji katolickich”, „Echa z Afryki” wydawanego przez siostry klawerianki a także do biuletynu „Intencje Apostolstwa Modlitwy”. Na wiele sposobów okazywał wdzięczność względem Boga i dobroczyńców (Listy, s. 235). W jednym ze swoich listów z 13 maja 1901 r. Ojciec Jan tak przedstawiał trudne położenie trędowatych na Madagaskarze:
„Narażeni są moi nieszczęśliwi na tysięczne okazje do grzechu ustawicznie, a nawet można by powiedzieć poniekąd z konieczności. Już nie raz i nie dziesięć przemyśliwałem nad tym, jak by złemu zaradzić, ale ani rusz, póki nie będzie odpowiedniego schroniska z zapewnionym utrzymaniem. Mieszkają jak bydlęta, i to razem: mężczyźni, kobiety i dzieci. (…) Żeby to ludzie na świecie wiedzieli, co się we mnie dzieje, kiedy na to wszystko patrzę nie mogąc złemu zaradzić, (…) to z pewnością tak by się posypała zewsząd jałmużna, że w krótkim czasie stanęłoby tak niezbędne, a tak przeze mnie upragnione schronisko”.
To Maryja buduje ten szpital
Jan Beyzym był przekonany, że głównym budowniczym schroniska jest Maryja. Wszystkie trudne sprawy powierzał wstawiennictwu Matki Bożej i nigdy się na Niej nie zawiódł. Często powtarzał: To przecież Najświętsza Panna buduje ten szpital, to Jej zależy, żeby on powstał! Ojciec Jan był pewien, że to właśnie Ona, najlepsza Matka Częstochowska, troszczy się o jego „czarne pisklęta”. „Wszystkim rządzi i kieruje Matka Najśw.” – pisał (Listy, s. 145), dlatego, jak twierdził, Jej się często „naprzykrzał na modlitwie”. Mówił: „Matka Najświętsza bogata i łaskawa, a w naszej Polsce ludzie miłosierni”.
Na rok przed śmiercią, która nastąpiła 2 października 1912 roku, upragniony szpital w Maranie został otwarty dla trędowatych. Po ukończeniu budowy szpitala w Maranie, chciał udać się do Rosji, na Sachalin, by tam służyć polskim zesłańcom (zob. Listy, s. 235).
Dnia 18 sierpnia 2002 roku, na Krakowskich Błoniach, Jan Paweł II dokonał beatyfikacji posługacza trędowatych, powiedział wtedy: „Pragnienie niesienia miłosierdzia najbardziej potrzebującym zaprowadziło błogosławionego Jana Beyzyma – jezuitę, wielkiego misjonarza – na daleki Madagaskar, gdzie z miłości do Chrystusa poświęcił swoje życie trędowatym”.
Ojciec Jan Beyzym uczy nas, jak mieć nadzieję wbrew wszelkiej nadziei. Jest on przykładem żywej wiary i heroicznej Jezusowej miłości. Swoim życiem, zakorzenionym w Ewangelii, uczy nas jak ufać, budując życie osobiste, społeczne i rodzinne opierając się na Bogu jak na skale. Tylko tak przeżywane życie ma sens, bo owocuje miłosierną miłością.