O. Jacek Poznański kontynuuje opowieść o swojej probacji i pobycie w Indiach.
Kilka ciekawostek z pierwszych tygodni probacji
Miejsce, gdzie mamy mieszkać przez najbliższe pół roku, charakteryzuje się dużą prostotą. Powróciły wspomnienia z oaz z młodości oraz z naszej willi starowiejskiej sprzed prac remontowych o. Kępki. Mój pokój przypomina mi rzymskie kameretki św. Ignacego: prosty drewniany stół, krzesło, drewniane łóżko, szafa oraz szafka. Podłoga drewniana z desek o dużych szparach, ściany niebieskie, a jedna z nich z drewnianych płyt. Wszystkie nasze pokoje znajdują się pomiędzy dwiema werandami, jedną otwartą i drugą zamkniętą. Łazienki są wspólne dla każdego z trzech poziomów, na których mieszkamy.
Łazienka to właściwie dwie trochę większe, oddzielone ubikacje, bo znajduje się tam tylko sedes i kran z wodą. W tych ubikacjach robimy sobie też prysznic. Do tego potrzebne jest wiaderko – ważne wyposażenie każdego jezuity (innymi elementami wyposażenia są klapki plażowe oraz szeroki szal). Wiaderko napełnia się wodą (czasem – niestety – chłodną, bo gdy nie ma słońca, nie ma jak się nagrzać) i człowiek polewa siebie specjalnym kubkiem. To samo wiaderko służy nam także do robienia prania. Nie ma tutaj pralki, więc pierzemy ręcznie, a następnie prasujemy. Można oddać niektóre rzeczy do prania, ale trzeba zapłacić. Ciekawostką są też sprawy toaletowe. Otóż nie używa się tutaj papieru toaletowego. Okazuje się, że tutaj jest to towar luksusowy.
Zaraz następnego dnia po przyjeździe, rano na śniadanie dostałem owsiankę. Słodzę ją dżemem z gruszek. Owsiankę będę dostawał do czasu, aż przyzwyczaję do indyjskiego jedzenia mój żołądek. 12 Na południu Indii potrawy są bardzo ostre, co powoduje, że Europejczyk od razu po jedzeniu idzie pośpiesznie do ubikacji. Na północy jest inaczej. Kilku współbraci przyjechało z tamtych rejonów – są to Nepalczycy. Oni też mają problem z południowoindyjskim jedzeniem.
Rzadko jemy mięso, a więc muszę zmienić dietę na wegetariańską. Za to ryżu pod różnymi postaciami mamy ogromną ilość, często też pojawiają się potrawy z rodziny naleśnikowatych. Do tego ostre sosy, pikantne zupy, czasem sałatki i gorące mleko – to ostatnie rano (w przerwie między wykładami), w południe, na podwieczorek i wieczorem. Codziennie podjadam trochę indyjskich potraw, czasem, gdy sosy są łagodniejsze, to i więcej. Wyjąwszy ostrość potraw, jedzenie jest całkiem dobre i zróżnicowane. W jedzeniu dużo pomagają banany, których mamy tu pod dostatkiem – świeże i pewne, bo z naszej plantacji. Mamy tu w Shembaganur kilka dużych plantacji kawy, owoców i warzyw oraz farmę.
Większość współbraci je rękoma. W Indiach jest to bardzo powszechne. Na dużych metalowych talerzach zwijają sobie palcami kulki z różnych elementów: ryżu, sosów, kawałków warzyw itd. Sam się przekonuję, że styl przyrządzania potraw wymusza jedzenie palcami. Posługiwanie się sztućcami znacznie utrudnia radzenie sobie z jedzeniem.
Wielu współbraci jest zadziwionych przyjemną temperaturą. Przyjechaliśmy tutaj pod koniec najgorętszego okresu w roku (kwiecień/maj). Maj jest w Indiach na ogół czasem wakacji szkolnych. Od czerwca jest znacznie chłodniej – tak jak w Polsce na jesień. Rzadko cały dzień jest słoneczny. Przez okoliczne góry przetaczają się często chmury, co powoduje deszcze, czasem burze. Te zmiany pogodowe chyba powodują, że tracimy w naszym domu prąd. Czasami na dłużej, czasami kilka razy dziennie.
Śpiewy muezinów dochodzą mnie każdego dnia o tej samej porze, choć czasem zagłusza je rozlegająca się nieraz całymi dniami muzyka hinduska i tamilska, głównie pop z doliny, nad którą mieszkamy. Poza tym jest tutaj zwyczaj, że gdy jakaś wspólnota religijna (także katolicy) odprawia swoje święto lub po prostu chce się pomodlić, to wyciąga głośniki na dachy swoich świątyń, nastawione na cały regulator i od samego rana (6.00) pokrywa swoimi nabożeństwami całą nieckę pomiędzy górami.
Po budynku grasują małpy. Już pierwszego dnia spotkałem dwie z nich. Następnego dnia miałem okazję obserwować całe ich stado grasujące na naszej posesji. W ogóle się nas nie boją, chodzą jak chcą, uprawiają akrobacje na drzewach i budynkach, biją się, skaczą i szukają jedzenia.
Od samego początku doskwierają mi jakieś niewidoczne insekty, które sporo mnie pokąsały w pierwszych dniach pobytu i chyba wywołały jakąś alergię. Zmagałem się z ich ukąszeniami przez dwa tygodnie. Po leczeniu i tygodniu spokoju, problem powrócił znowu. Mam nadzieję, że szybko ustanie, bo jest to dosyć rozpraszające.
Po tych informacjach ściśle dotyczących probacji, przesuwam się obecnie na szerszy plan, by opisać trochę jej historyczne, geograficzne, kulturowe i społeczne tło.
Okolice Shembaganur
Shembaganur wraz z okolicznymi miejscowościami rozłożone jest na stromych zboczach gór, na wysokości ok. dwóch tysięcy metrów. Panuje tu górski, subtropikalny klimat, który jest modyfikowany przez monsuny – pory deszczowe, które zaczynają się w czerwcu i trwają ok. dwóch miesięcy. Powyżej i poniżej bardzo krętej i wąskiej głównej drogi wznoszą się stare i nowe, bogate i ubogie zabudowania. Jest to przedziwna mozaika budynków. Wiele niedokończonych, albo tylko zaczętych, część w połowie zburzonych. Obok szarych lepianek i domków z desek, kijów, krytych słomą, znajdują się domy murowane. Wiele zabudowań jest malowanych, głównie na żółto, czerwono, zielone. Wśród całej tej biedy wygląda to całkiem pogodnie i radośnie. A pomiędzy, widzi się czasem bardzo nowocześnie wyglądające domy, hotele, amerykański ze szkła i plastiku Business College czy domy wyraźnie bogatych ludzi.
Spotkałem po drodze kilka domów chrześcijańskich. Wyróżnia je obraz Najświętszego Serca Jezusa lub Matki Najświętszej. Jest tu mocno zakorzeniony kult Serca Pana Jezusa. Główna parafia w tej okolicy jest pod tym właśnie wezwaniem. Najczęściej widzi się Matkę Bożą z Lourdes lub z La Salette. Do dzisiaj przetrwały wpływy francuskich jezuitów!
CDN.
CZYTAJ CZ.1 – [TUTAJ]
O. Jacek Poznański SJ/ RED.