Dnia 5 września Kościół powszechny obchodził wspomnienie błogosławionej Matki Teresy z Kalkuty. Wspominam tę niezwykłą kobietę jako matkę najbardziej potrzebujących, która posiadała klucz do otwierania ludzkich serc.
Gdy przed laty kończyłem moje rzymskie studia i świętowałem ze współbraćmi kolejny zdany egzamin, zadzwoniła do mnie jedna z sióstr zakonnych.
– Wojtek, jutro na porannej Eucharystii w kaplicy Sióstr Misjonarek Miłości będzie Matka Teresa z Kalkuty. Może chciałbyś przyjść?
Wstałem nieco wcześniej niż zwykle i pobiegłem na Via di San Gregorio. Podczas Mszy świętej rozglądałem się po kaplicy w poszukiwaniu Matki Teresy. Nie siedziała na ustawionym w pobliżu ołtarza fotelu, nie stała w pierwszym rzędzie, nie było jej przy wejściu do kaplicy. Nigdzie jej nie było. Przynajmniej tak mi się wydawało.
Gdy celebrujący Mszę ksiądz powiedział: „Przekażcie sobie znak pokoju”, poszedłem uścisnąć dłonie uczestniczącym w Eucharystii. Nie było ich wielu. Przeszedłem środkiem kaplicy i zobaczyłem w kącie malutką, przygarbioną postać. To była ona. Podałem dłoń i jakbym w ułamku sekundy zobaczył cały ból świata, nad jakim pochylała się ta pokorna służebnica.
Tuż po końcowym błogosławieństwie, gdyby nie grupka osób, Matka Teresa zniknęłaby pośród klasztornych murów. Jednak na drodze stanęli wielcy, silni mężczyźni. Jeden z nich ze łzami w oczach wciskał w jej suchą, drobną dłoń, plik banknotów.
Kilka słów, które udało mi się wymienić z tą świętą kobietą, odeszło gdzieś w zapomnienie. Nie pamiętam co powiedziałem, a jej słowa zatarł serdeczny uśmiech, który udzielił mi się na cały dzień. Już wtedy wiedziałem, że pojadę z misją do jej ojczystego kraju, do Albanii.
Przez pierwsze tygodnie pobytu w Bilaj, około 30 kilometrów na północ od Tirany, trzymałem jej zdjęcie w dużym zeszycie do podręcznych notatek. Wśród ulicznych walk i konfliktów między miejscowymi ludźmi a zbrojnymi bojówkami myśl o heroicznym życiu tej albańskiej siostry dodawała mi odwagi.
Był sierpień 1992. Do obozu, w którym stacjonowałem wraz z kilkudziesięcioma wolontariuszami, przywieziono ciężko ranną kobietę. Mieliśmy przetransportować ją do szpitala.
– Nie przejedziecie przez ustawione po drodze posterunki – zwrócił mi uwagę albański policjant.
– Nawet z kogutem na dachu?
– Więcej szans mielibyście z karabinem maszynowym pod plandeką.
Pobiegłem do namiotu po taśmę samoprzylepną, wyjąłem z zeszytu zdjęcie Matki Teresy i przykleiłem je na przednią szybę samochodu.
– A z tym? Przejedziemy? – zapytałem.
Policjant zdjął czapkę z głowy. Wystarczyło popatrzeć mu w oczy, by mieć pewność, że z taką przepustką wjedziemy wszędzie.
Po drodze otwierały się wszystkie szlabany. Żołnierze i bojówkarze tak samo nam salutowali, a gdy podjechaliśmy pod szpital jeden z pilnujących wejścia policjantów pomógł nam zanieść ranną kobietę na salę operacyjną.
Podobizna matki Teresy była dla nas kluczem otwierającym wszystkie drzwi. Żołnierze opuszczali broń, urzędnicy podpisywali stosowne zgody na pomoc humanitarną, bogaci otwierali portfele.
Za każdym razem gdy czytam słowa Ewangelii: „tobie daję klucze królestwa”, zawsze przypomina mi się ta historia sprzed dwudziestu kilku lat. Klucze jakie otrzymał Piotr od Jezusa Chrystusa są po to, by otwierać ludzkie serca. Wszyscy należący do Kościoła możemy się tymi kluczami posługiwać. Genialnie posługiwała się nimi Matka Teresa z Kalkuty.
Powyższy tekst pochodzi z przygotowywanej do druku książki „Miłość większa od wiary czyli Bóg uzdrawia po znajomości”, która ukaże się nakładem Wydawnictwa Rhetos w październiku 2014 roku.
/ O. Wojciech Żmudziński SJ/ RED.