Dlatego powiadam wam: nie martwcie się o swoje życie… Mt 6, 24 – 34
Te słowa Jezusa są czasem osłabiane, przez dodanie słówka „zbytnio”, bo w głowie nam się nie mieści, że można się nie martwić życiem, jedzeniem, ubraniem. Tylko że słowa te brzmią w oryginale właśnie tak kategorycznie i tak należy je przyjmować.
Nie są one jednak zachętą do nic-nie-robienia. Nie sugerują, by się w życie nie angażować, by popaść w lenistwo czy apatię. Do pracy trzeba pójść, swoje obowiązki należy wykonać, w relacje się zaangażować i być w życiu kreatywnym na ile tylko potrafię. Kiedy przez chwilę o tych słowach Jezusa pomyślałem, to dotarło do mnie, że martwienie się nie jest kwestią działania, lecz myślenia. Martwi się głowa. A z tym wiąże się pewne nastawienie do życia, relacji i spraw, które przede mną stoją.
Martwienie się więc podcina mi skrzydła, bo zaczynam sobie wyobrażać, że czegoś nie da się zrobić albo że będzie to trudne (a nie mam aktualnie np. ochoty na żaden trud). Martwienie się sprawia, że mam bardzo kiepskie nastawienie, szczególnie do osób, z którymi jest mi nie po drodze. Martwienie się może potęgować lęk, pragnienie ucieczki, zamknięcia się, ukrycia. Prowadzi nierzadko do beznadziei, a nawet do zatwardziałości serca i braku przebaczenia. A to wszystko dlatego, że jestem tak skoncentrowany na tym, czym się martwię, że przestaję widzieć rzeczywistość taką, jaka ona jest i mam w głowie tylko jej część, namiastkę, iluzję, niedoskonały obraz – przerobiony przez moje wewnętrzne filtry (np. zranień, krzywd, przeciwności). To wszystko sprawia, że martwienie się zabija powoli wdzięczność.
W ogóle martwienie się zabija. Nie wnikając w kwestie filologiczne, słowo „martwić się” skojarzyło mi się ze słowem „czynić martwym”. Trochę tak, jakby właśnie martwienie się było powolną śmiercią, takim umieraniem na raty, zwłaszcza gdy do jednej rzeczy dokładam kolejną, którą się martwię. Martwię się – staję się (lub czynię się) martwym…
A tymczasem mam kochać, działać i żyć. Mam wychodzić życiu naprzeciw i reagować na to, co się faktycznie dzieje, a nie na to, co tworzy moja głowa. Mam od-puścić sobie to jej kombinowanie, sprawowanie kontroli nad wszystkim, ocenianie, potępianie czy bezsensowne walczenie. To jest jednak bardzo trudne i wpędza mnie w kryzys. Ale może dobrze, niech kryzys się przegryzie przez warstwy mojego martwienia się i niech otworzy przede mną przestrzenie życia. Zwłaszcza, że – pomimo wszystko, nawet pomimo moje czasem niewiary w to – wierzę, że to sam Bóg prowadzi mnie przez te kryzysy i to Jemu najbardziej zależy, by mnie z nich wyprowadzić.