„Jezus powiedział do swoich uczniów: Jeśli kto chce pójść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech weźmie krzyż swój i niech Mnie naśladuje. Bo kto chce zachować swoje życie, straci je; a kto straci swe życie z mego powodu, znajdzie je. Cóż bowiem za korzyść odniesie człowiek, choćby cały świat zyskał, a na swej duszy szkodę poniósł? Albo co da człowiek w zamian za swoją duszę? Albowiem Syn Człowieczy przyjdzie w chwale Ojca swego razem z aniołami swoimi, i wtedy odda każdemu według jego postępowania. Zaprawdę, powiadam wam: Niektórzy z tych, co tu stoją, nie zaznają śmierci, aż ujrzą Syna Człowieczego, przychodzącego w królestwie swoim” (Mt 16,24-28)
*
Tak sobie myślę, że w normalnych okolicznościach, „branie swojego krzyża”, to przede wszystkim konieczność ciągłego podejmowania decyzji i wierność tym decyzjom. Często to jest walka o drobiazgi: żeby zamiast scrollować kolejny kilometr walla na facebooku, przeczytać coś wartościowego; zamiast bez sensu narzekać na pierdoły, poszukać dobra; zamiast tworzyć dziesiątki scenariuszy na przyszłość, pozwolić sobie na przeżycie ze smakiem TERAZ. Za każdym razem, coś wewnątrz się buntuje. I za każdym razem trzeba się przełamywać od nowa. Ale nie ma innej drogi. Tak się ratuje swoją duszę przed głupią niewolą własnych grzesznych skłonności.
***