W Wigilię nie pisze się przecież tekstów, siedzi się z rodziną, braćmi, z bliskimi. A jednak się pisze. Pisze się, bo dzieją się sprawy nie cierpiące zwłoki, które można odstawić na później. Są dwie noce w roku – noce święte. Boże Narodzenie i Zmartwychwstanie. Dwie najświętsze klamry.
Wprawdzie dzisiejsze wydarzenia rozpoczęły się już dziewięć miesięcy, a dokładniej już w raju, po pierwszym grzechu, to jednak dziś w końcu oczy ludzkie widzą Słowo. Ostatnie miesiące były doświadczeniem tylko Matki, a dziś zobaczyli inni. Co zobaczyli? Tego, który nie skorzystał ze sposobności być na równi z Bogiem, ale ogołocił samego siebie. Pięknie to Paweł napisał, ale co to znaczy? Przecież nie chodzi o prosty kontrast: my – pyszni, On – pokorny. Nie sądzę by Bóg w taki sposób na nas patrzył, to raczej owoc teologii moralnej, taniej duchowości, która ciągle podkreśla naszą grzeszność i małość. Jego ogołocenie nie ma nic z tanim poczuciem winy, nic z naszego „robienia łaski”. W Bogu nie ma ani cienia innej motywacji niż miłość. I to takiej miłości, o której nie jesteśmy w stanie pomyśleć. To jest ta miłość, do której możemy jedynie wzdychać, której nikt nie może opisać, a więc stać się jej właścicielem. Nie wiem co to w ogóle znaczy dla Boga stać się człowiekiem. Nie mam pojęcia jak to ogarnąć ludzkim umysłem. Nawet co ten fakt znaczy dla nas jest dla mnie słabo zrozumiany. A jadnak to, co najbardziej mnie do tego faktu przekonuje to intuicja miłości. On cały jest miłością.
Jednym z problemów jest to, że my istniejemy w czasie, On – nie. A więc u nas coś wydarzyło się 2000 lat temu, u Niego ani dwa, ani trzy tysiące, ani wczoraj ani dzisiaj. Nawet nie możemy powiedzieć że dzieje się teraz, cały czas – bo nie ma czasu. On jest kompletnie nie ogarniony. I jak jestem w stanie dość prostu przyjąć to, że w łonie Miriam począł się człowiek bez mężczyzny, choć i to już jest nie lada wyczynem wiary, to nie jarzę kompletnie jak to to jest, że to dzieciątko jest całym Bogiem. Bóg swoim wcieleniem i później narodzeniem rozwala moją banię. Zakładam i wierzę, że wszystko to jest prawdą i to bardziej prawdziwszą niż to, że siedzę przed laptopem i piszę te słowa.
Dotarli do Betlejem po długiej, męczącej drodze. Miriam czuła, że to już koniec, że lada moment będzie rodzić. Nigdy tego nie robiła, nie wiem co czuje kobieta przed porodem, a szczególnie przed pierwszym. Nie była przyzwyczajona do naszych współczesnych wygód, ale i tak po tak długiej podróży dowiedzieć się, że nie urodzi w domu, ale w jakimś brudnym miejscu dla bydła, musiało ją sporo kosztować. A Józek? Musiało go bardzo upokarzać to, że w takiej sytuacji znalazła się jego żona. Musiał czuć wściekłość, kiedy zamykały się przed nim kolejne drzwi gospód. Musiał bardzo cierpieć wiedząc, że syn narodzi się w stajni. Nie wiemy czy znalazł jakąś położną, czy sam musiał odebrać poród. Jak oni musieli się czuć, mając w pamięci wszystkie cudowności i zapowiedzi z początku ciąży i spotykając teraz takie trudności? Wiara musiała być dla nich trudna. Trudności nie dotykały jakiś abstrakcyjnych rozważań filozoficzno – teologicznych, ale dotknęły lęku o dziecko, żonę i przyszłość.
Urodziła. Bolało i boli, jest zmęczona. Józef umył jej ciało, przebrał ją, wcześniej zrobił to z synem. Jezus jest przy piersi Miriam. Ssie pokarm. Maryja wtuliła się w Józefa, który w ciszy przeżywa swoje męskie przerażenie. Głaszcze swoją żonę po policzkach. Miriam zasypia. Józef okrywa ich oboje płaszczem, opiera się o ścianę i też zasypia. Znosił to wszystko mężnie, ale już jest bardzo zmęczony.
Nie wiem jak to jest karmić Boga swoją piersią. Nie wiem jak to jest drżeć ze strachu o życie Boga. Zazwyczaj karmię siebie i drżę o siebie. Nie wiem jak to jest trzymać Boga w rękach i zarazem w niego wierzyć. Choć – nie, coś z tego jest w Eucharystii, chociaż to wymaga większej wiary. Ona wiedziała jak począł się Jezus. A to jest wyraźny znak. W każdym razie niesamowite jest to, że Ten, Który jest Bogiem staje się kimś, komu trzeba zmieniać pieluchy i tulić jak każdego małe dziecko.
Fascynuje mnie ten mój Bóg, choć to już nie jest fascynacja nowonarodzonym dzieckiem. Raczej jest on już dość dojrzały, sam sobie radzi. Nie potrzebuje mojego ciągłego zmieniana pieluch. Żyjemy razem, ale jak dwaj dorośli. Fascynuje mnie to, że już w raju zapowiedział, że przyjdzie i będzie naprawiał, ale przecież ta opowieść o naprawianiu za jakiś czas – dzieje się właśnie w czasie. On wszystko stwarza, naprawia, kocha, widzi (umówmy się na chwilę, że może chodzić o czas): TERAZ. Fascynuje mnie nie w Nim to, że ja mam z tymi dwoma wymiarami problem, a On żadnego.
Nie chcę się zastanawiać więc: jak to było, jest i możliwe, ale chcę kochać. Kochać czyli cierpieć. Bo nie mogę kochać tak jakbym chciał; bo wiem o Nim dużo i nic nie wiem. Bo występuję w Jego imieniu, a tak naprawdę nie mam o Nim zielonego pojęcia. Bo z jednej strony On mi mówi: trzeba zwalczyć złego i zło, a z drugiej wierzę w to głęboko wiem, że on złego już pokonał, ale pokonał po swojemu… i zło które nas dziś dotyka tak realnie – nie czyni nam krzywdy. Wiem – niepojęte, ale wierzę.
Ta Noc – pierwsza klamra jest zapowiedzią drugiej. Teraz objawił swoją władzę nad życiem. Wtedy objawi swoją władzę nad śmiercią.
Jest Bogiem. Dobrym Bogiem.
Artykuł pochodzi ze strony „Grzegorz Kramer SJ – blog”