WIĘCEJ ARTYKUŁÓW O DOBREJ SPOWIEDZI ZNAJDZIESZ W DARMOWYM EBOOKU

Najpierw zapytajmy, dlaczego tak bardzo boimy się spowiedzi?

Dlaczego ona nas tak bardzo nieraz boli? Ależ to oczywiste! Ponieważ boli nas życie naznaczone ludzką kruchością duchową, moralną i emocjonalną; bolą nas rany zadane sobie i innym. W sakramencie pojednania przed kapłanem – człowiekiem jak każdy z nas, będącym jednak znakiem Bożego miłosierdzia – odsłaniamy całą ludzką ułomność. A odsłanianie ran i ułomności jest przecież zawsze bolesne.

Jeżeli nawet spontanicznie dzielimy się ze spowiednikiem naszymi drobnymi zwycięstwami, to jednak nie idziemy do spowiedzi z dumnie podniesioną głową jako bohaterowie. Przeciwnie – udajemy się jako zwyciężeni, pokonani i upokorzeni. Chcemy usłyszeć z ust kapłana, że Bóg przebacza nam nasze grzechy, że pomimo całej ułomności jesteśmy przez Niego kochani, a w miejsce rozlanych wód grzechu Ojciec wszelkiego miłosierdzia pragnie jeszcze szerzej rozlać łaskę miłosierdzia i przebaczenia.

„Bliższa ciału koszula” – powiada przysłowie. Bolą nas więc najpierw rany zadane sobie samym. Każdy grzech wymierzony jest najpierw w nasze serce. Z tym bólem jakoś sobie jednak radzimy. Jest przecież nasz, „własny” i możemy coś z nim zrobić. Trudniej poradzić sobie z bólem, jaki sprawiliśmy bliźnim. Nad nim nie mamy już żadnej władzy. On nie jest nasz, pozostaje wyłącznie bliźniego. Trudno poradzić sobie ze świadomością, że naszym grzechem sprawiliśmy cierpienie tym, których przecież kochaliśmy, kochamy i nadal pragniemy kochać. Niedojrzałość miłości wyraża się właśnie w tym, że wbrew sobie sprawiamy innym ból. Bolą nas zmarnowane przez grzech szanse: na piękne życie, na czystą przyjaźń i miłość, na głębsze życie duchowe.

Niewątpliwie nasz lęk przed spowiedzią wiąże się często z surowym wychowaniem w rodzinie, jakiego doświadczyliśmy w latach dzieciństwa i wczesnego dojrzewania. Nagany i kary, jakich doznaliśmy z powodu najdrobniejszych nieraz dziecięcych błędów, pomyłek i psot, naznaczyły nas. Obawiamy się ujawniać nasze błędy, ponieważ podświadomie obawiamy się odrzucenia i ukarania. Błędnie wydaje się nam, że nienaganne zachowanie to istotny warunek miłości. Jeżeli przekroczyliśmy ów lęk z czasów dzieciństwa i dorastania, nabierając pewnego dystansu do naszych słabości i ułomności, łatwiej radzimy sobie z upokorzeniem i zawstydzeniem związanym z wyznaniem grzechów. Choć grzech jest upadkiem i przegraną człowieka, to jednak dla tych, którzy szczerze się do niego przyznają, jest przede wszystkim „okazją” do większej miłości. Czyż Jezus nie powiedział do grzesznej kobiety, że umiłowała Go bardziej, ponieważ więcej odpuścił jej grzechów?

Kiedy jednak brakuje nam wolności wewnętrznej i zaufania w Boże miłosierdzie i – wbrew naszym wysiłkom – grzech nas zawstydza, upokarza i poniża, konieczna staje się cierpliwość wobec samych siebie. Nie lekceważąc naszych uczuć, jakie rodzą się w nas w kontekście konfesjonału, winniśmy uczyć się postawy dystansu i wolności. Nie powinniśmy stosować najmniejszej przemocy wobec siebie. Jakakolwiek przemoc, tym bardziej przemoc religijna, jest wrogiem wiary i miłości. W miłości Boga do człowieka nie ma nawet cienia przemocy. Kiedy ogarnia nas paraliżujący lęk przed spowiedzią, warto więc z całą dziecięcą prostotą powiedzieć na początku: „Proszę księdza, boję się tej spowiedzi. Proszę modlić się za mnie, abym się dobrze wyspowiadał”. Takim prostym zdaniem z jednej strony wyrażamy szczerą wolę, skruchę i pragnienie dobrej spowiedzi, a z drugiej prosimy kapłana, aby spowiadał nas z większą delikatnością, słuchał z większą uwagą i kierował do nas słowa naznaczone życzliwości, miłosierdziem i współczuciem.

Kiedy w spowiedzi zwycięży lęk, wstyd i upokorzenie, staje się ona połowicznie szczera czy wręcz nieszczera. Niektórzy penitenci ukrywają wówczas swoje grzechy, banalizują je, pomniejszają, tłumaczą się z nich, oskarżają innych czy też – jak to nieraz się zdarza – ubierają je w gładkie eufemizmy. Taka spowiedź, choć być może poprawna i – powiedzmy – „ważna” od strony formalnej, nie jest do końca szczera. Dlatego – jak pokazuje doświadczenie – nie przynosi pełnego pokoju i radości. Gdzieś na dnie serca mamy bowiem świadomość, że w tej spowiedzi nie wszystko było uczciwe. Nie należy być może takich spowiedzi uważać od razu za grzeszne, świętokradzkie i nieważne. Bóg rozumie nasze zalęknienie, nie tylko się nie obraża, ale przede wszystkim nam współczuje. Dziecko obawiające się surowej kary kłamie często spontanicznie i bezrefleksyjnie. Jednak gdy pokona lęk, jest w stanie przyznać się do swoich drobnych kłamstw. Stąd też uświadamiając sobie cały bezsens takiej postawy, trzeba nam w kolejnej spowiedzi jak dziecko przed kochającą mamą powiedzieć, że na poprzednich spowiedziach, z powodu wielkiego lęku o siebie, nie byłem do końca szczery, i wyznać z prostotą te same grzechy.

Obawiamy się nieraz także opinii kapłana. Niestety, wielu spowiedników swymi surowymi wypowiedziami, pytaniami czy oskarżeniami daje powody do lęku. To jednak nie do kapłana zwracamy się najpierw z naszymi grzechami, ale do Pana Boga. Tylko On bowiem odpuszcza grzechy. Spowiednik jest jedynie uchem Boga, nikim więcej. To przecież nie kapłan mnie sądzi i rozgrzesza, ale sam Bóg w swoim Boskim miłosierdziu. Kiedy wyznaję w konfesjonale grzechy z prostotą i szczerze, gdy deklarują pragnienie nawrócenia, spowiednik nie może nic innego zrobić jak tylko – w imieniu Pana Boga, a nie własnym tylko – ucieszyć się i zdeklarować łaskę Bożego miłosierdzia i przebaczenia. Nie jest dobrym spowiednikiem ksiądz, który identyfikując się z grzechami penitentów, upomina ich tak, jakby to oni jemu osobiście wyrządzili jakąś wielką krzywdę. I chociaż spowiednik winien współcierpieć z penitentem, to jednak powierza grzechy oraz całe zło i cierpienie, jakie z nich wynikają, Jezusowi. To On sam cierpi za nasze grzechy, to On dźwiga nasze słabości. Jeżeli nas, kapłanów, spowiadanie bardzo nieraz męczy, jeżeli niektórzy księża unikają spowiadania lub też spowiadają powierzchownie, to często dlatego, że nie umieją przenieść na Jezusa grzechów, które penitenci szepczą im do ucha. Jeżeli my, księża, z trudem nieraz dźwigamy swoje własne grzechy, to jak moglibyśmy unieść grzechy naszych penitentów?

Józef Augustyn SJ / DEON.pl