Któż z nas nie miał „dołka” albo chandry? Trudno znaleźć kogoś, kto lubiłby tego typu pogorszenia nastroju, często niewytłumaczalne. Z pewnością są to przeżycia nieprzyjemne, ale zazwyczaj bywają niegroźne.
Doświadczenie życia codziennego podpowiada bowiem, że należy je przetrwać, by potem móc zwyczajnie funkcjonować. Zresztą niejednokrotnie mijają bez wyraźnego powodu, tak jak się pojawiły. Znacznie poważniejszym problemem jest depresja. To stan głębokiego smutku, któremu towarzyszy nasilające się przekonanie, że nigdy już nie będzie lepiej, a nasze życie nie ma sensu. W ostrych stanach może stać się przyczyną targnięcia się na własne życie. Choć w dziejach ludzkości zapewne istniała od zawsze, zazwyczaj była lekceważona. Dopiero w ubiegłym stuleciu zdaliśmy sobie sprawę z powagi tej choroby – z tego, jak wiele cierpienia może przysparzać i jak bardzo jest rozpowszechniona. Według Światowej Organizacji Zdrowia to czwarty najpoważniejszy problem zdrowotny na świecie.
Podobnie jest w kwestiach wiary. Bywają chwile zwątpienia lub buntu, w których ulegamy pokusom i podejmujemy działania niezgodne z tym, jak wierzymy. Wstydzimy się później naszych słabości i próbujemy się pozbierać. Rachunek sumienia lub rekolekcyjna refleksja – niczym rzut oka na kompas i mapę – pozwalają odnaleźć nadzieję i właściwy kierunek. Zdarza się jednak, i to nierzadko, że stajemy wobec sytuacji znacznie poważniejszej. Wówczas wiara i postępowanie według niej wydają się nie tylko trudne, ale wręcz niemożliwe lub absurdalne, a Bóg jawi się nawet jako źródło nieszczęścia i bezsensu. Trudno w Nim wówczas upatrywać pomocy czy nadziei wyjścia z beznadziejnej sytuacji.
Nic dziwnego, że doświadczając takiego stanu, podejrzewamy samych siebie o niewiarę lub oskarżamy Boga o obojętność albo o wystawianie nas na próbę ponad nasze siły. Kryzys wiary – inaczej niż depresja – nie jest jednak doświadczeniem chorobowym, a pewnym etapem wzrostu. Bywa, że po jego przejściu wiara staje się dojrzalsza i mocniejsza. Warto więc o tym doświadczeniu mówić i nie bać się go.
Gdy Bóg wydaje się obojętny albo zbyt surowy
Sięgając po Biblię, bez trudu można zauważyć, że wspomniane wyżej doświadczenie nie jest czymś obcym ludziom, którzy próbują iść przez życie z Bogiem. Izajasz chyba najdobitniej zapisał podejrzenie Izraela o obojętność Boga, w odniesieniu do którego budował dotąd całą swoją rzeczywistość. Tymczasem legła ona w gruzach: Mówił Syjon: Pan mnie opuścił, Pan o mnie zapomniał(Iz 49, 14). Owszem, Izrael – przez swoją niewierność – sam zapracował na zaistniałą sytuację, o czym Księga Izajasza dobrze pamięta. Jednak przedłużający się czas strapienia staje się nie do wytrzymania.
Hiob, o którym zazwyczaj mówi się w kontekście niezasłużonego cierpienia sprawiedliwych, reflektując nad swoją sytuacją, nie wyklucza możliwości popełnienia grzechu. Niemniej ciągnące się bez końca nieszczęścia, które go spotykają, są dla niego niewytłumaczalne i nie brakuje pretensji skierowanej do Boga: Czy wzrok swój kiedyś odwrócisz? Pozwól mi choćby ślinę przełknąć. Zgrzeszyłem. Cóż mógłbym uczynić Tobie, Stróżu człowieka? Dlaczego na cel mnie wziąłeś? Mam być dla Ciebie ciężarem? Czemu mojego grzechu nie zgładzisz, nie zmażesz mej nieprawości? Bo teraz położę się w prochu, nie będzie mnie, choćbyś mnie szukał (Hi 7, 19-21).
Myśląc o Bogu nawet słusznie karzącym za popełnione grzechy, trzeba uwzględnić pewną granicę, której przekroczenie zdaje się odbierać wszelkie poczucie sensu doświadczanych trudności albo przynajmniej nadziei na poprawę sytuacji. Już u początków historii biblijnej rzecznikiem wszystkich zdesperowanych grzeszników jest Kain, który mówi: Zbyt wielka jest kara moja, abym mógł ją znieść(Rdz 4, 13). Nic dziwnego, że w takiej sytuacji może pojawić się zasadnicze pytanie o dobroć czy życzliwość Boga wobec człowieka.
Gdy wierność Bogu zdaje się absurdalna
Najtrudniejsza jest jednak sytuacja, w której trudności, cierpienia, ból czy ofiara, jaką się ponosi, zdają się przekraczać siły człowieka i nijak nie mogą być wytłumaczone jego własną niewiernością czy grzechem. Przeciwnie – zdają się prostą konsekwencją zawierzenia Bogu i posłuszeństwa Jego przykazaniom. Również takich przykładów nie brak w Biblii. Prorok Eliasz, wiernie wypełniający polecenia Boga i coraz bardziej narażający się upominanym grzesznikom, przeniknięty lękiem ciągłej ucieczki, pragnąc umrzeć, rzekł: „Wielki już czas, o Panie! Zabierz moje życie, bo nie jestem lepszy od moich przodków” (1 Krl 19, 4). Trudno powstrzymać się od podejrzenia, że w historii zbawienia Bóg używa swoje sługi, nie licząc się z tym, że za wierność zapłacą depresją i myślami samobójczymi.
Przeraża żądanie Boga, by Abraham złożył w ofierze swojego tak długo wyczekiwanego syna Izaaka. Podobnie modlitwa Jezusa w Ogrójcu, gdzie wierność Bogu Ojcu zdaje się nie tylko żądać ofiary z życia, ale także – po ludzku myśląc – zgody na zdradę, opuszczenie i zupełną klęskę. Żyjąc w kręgu kultury chrześcijańskiej, oswoiliśmy się z tymi postaciami i sytuacjami.
Gdy się jednak uczciwie zastanowić, to wszystko to, co w hagiograficznych opowiadaniach jest dawane do naśladowania jako piękny przykład wierności Bogu, w konkrecie ludzkiej egzystencji bywa zazwyczaj niezrozumiałym cierpieniem, ocierającym się o ciemność rozpaczy. Konkret ten nie jest wcale rzadki i by go spotkać, nie trzeba szukać wyjątkowych sytuacji. Wystarczy wspomnieć małżeństwa dowiadujące się, że nie mają szans doczekania się potomstwa lub uratowania przed śmiercią dziecka, którego życie jeszcze nie zdążyło zakwitnąć. Żony opuszczone przez mężów, dla których wierność oznacza niewybraną samotność, gdy życie zdaje się jeszcze przed nimi. Taka jest sytuacja ludzi, którzy muszą nieść przez długie lata trud bycia z małżonkiem, który zamiast ślubowanej miłości codziennie funduje dawkę niezrozumienia i egoizmu, domagając się wręcz cierpliwości ponad ludzkie siły, czasem nawet powołując się na ślub zawarty przed Bogiem. Na koniec można jeszcze wspomnieć księży, zakonników i zakonnice, którzy świadomie i dobrowolnie wybrali celibat czy ślub czystości, ofiarując swoje życie na wyłączną służbę Bogu i ludziom. Przychodzi jednak moment, gdy modlitwa nie karmi, wspólnota zakonna lub parafialna rozczarowuje, a samotność bardzo ciąży. Trudno wówczas uwierzyć, że takie „zmarnowane” życie, w którym znikąd pocieszenia, ma w ogóle jakikolwiek sens.
Przykłady można mnożyć. Nie brak ich, bo to doświadczenia zwyczajnego życia. Choć czasem nie rozstrzygamy ich jako wielkie dramaty, łatwo je poznać: we wszystkich tych sytuacjach zbyt niecierpliwe pocieszanie po prostu drażni. Wiara wydaje się wówczas śmiertelnie zmęczona, a na horyzoncie rysują się najrozpaczliwsze scenariusze.
Gdy wydaje się, że Bóg może kusić
Przed jednym z owych scenariuszy przestrzega List św. Jakuba, w którym czytamy: Kto doznaje pokusy, niech nie mówi: „Bóg mnie kusi”. Bóg bowiem ani nie podlega pokusie do zła, ani też nikogo nie kusi (Jk 1, 13). To najbardziej rozpaczliwy scenariusz. Bardziej niż ten, w którym Bóg miałby się okazać jedynie życzeniowym postulatem człowieka. Według niego bowiem ufność pokładana w Bogu nie tylko byłaby bezużyteczna, ale nawet szkodliwa: Boga należałoby się wystrzegać! Ten króciutki fragment, dzięki któremu głównie List św. Jakuba był znany w pierwszych wiekach chrześcijaństwa (zanim kontrowersje protestancko-katolickie skupiły uwagę na fragmencie dotyczącym wiary i uczynków), jest nie tyle interesujący ze względu na rozważania o naturze Boga, ile ze względu na samo słowo „kusić” użyte w relacji do Boga.
Dlaczego miałoby to być tak bardzo ciekawe? Otóż podobnie jak cały Nowy Testament również List św. Jakuba spisany został w języku greckim. Słowo „kusić” brzmi w nim peiradzo, a „pokusa” to peirasmos. Ta niby czysto filologiczna uwaga nabiera sensu, gdy dodamy, że choćby w tym samym liście to samo greckie słowo bywa tłumaczone jako „próba”, „doświadczenie”. Na przykład na początku listu, gdzie mowa o radości: Za pełną radość poczytujcie sobie, bracia moi, ilekroć spadają na was różne doświadczenia [peirasmoi]. Wiedzcie, że to, co wystawia waszą wiarę na próbę, rodzi wytrwałość (Jk 1, 2-3). Nie chodzi tu absolutnie o niedokładność tłumacza. Biblijna greka, inaczej niż język polski, ma do dyspozycji tylko jedno słowo (właśnie peirasmos), które oznacza zarówno próbę, jak i pokusę. Jedynie interpretacja kontekstu pozwala uniknąć ambiwalencji. Czyżbyśmy mieli do czynienia z nieprecyzyjnością greki?
Jeśli znajduję się w trudnej i uciążliwej dla mnie sytuacji, której sensu naprawdę nie mogę zrozumieć, skąd mam wiedzieć, czy jest to jedynie próba, z której mogę wyjść wzmocniony, a prawdziwość mojej wiary zostanie potwierdzona? A może cała ta sytuacja jest jedynie wielką pokusą? Pytania te bardziej dotyczą tego, kto taką trudną sytuację tworzy lub przynajmniej zezwala na nią (powiedzmy – autora), nie zaś tego, kto ją przeżywa. Jeśli intencją autora jest oczyścić moją wiarę, umocnić mnie – mamy do czynienia z próbą. Jeśli zaś jego celem jest mój upadek – chodzi o kuszenie.
Tego typu pytania niewiele jednak pomagają człowiekowi, który przeżywa dane doświadczenie. Dla niego trud jest taki sam, niezależnie od intencja autora sytuacji. Każda zatem trudna i bezsensowna rzeczywistość jest dla nas ambiwalentna, i nie chodzi o brak precyzji językowej. Możemy w niej upaść i będzie można powiedzieć, że ulegliśmy pokusie… Nawet gdyby była tylko zwykłą próbą. Możemy też wyjść z niej zwycięsko i – nawet gdyby była zastawiona jak sidła kuszenia – okażemy się wypróbowani. Nic dziwnego, że św. Jakub paradoksalnie spostrzega każdą sytuację próby-pokusy jako powód do radości: przecież to od nas zależy, jak ją przeżyjemy, a mamy szansę wszystko przemienić w próbę, która nas umocni. Oczywiście pod jednym warunkiem: że to, co nas spotyka, nie jest ponad nasze siły. Podejrzenie zaś Boga o to, że może nas kusić, zawsze sprowadza się do tego jednego zarzutu, że to, co dopuszcza, jest ponad nasze siły. To właściwie tutaj może zapuścić swoje korzenie rozpacz.
Pokonać rozpacz
Św. Paweł próbuje właśnie przez takie doświadczenie przeprowadzić Koryntian: Pokusa [peirasmos] nie nawiedziła was większa od tej, która zwykła nawiedzać ludzi. Wierny jest Bóg i nie dozwoli was kusić [peiradzo] ponad to, co potraficie znieść, lecz zsyłając pokusę [peirasmos], równocześnie wskaże sposób jej pokonania, abyście mogli przetrwać (1 Kor 10, 13). Czy jednak zapewnienia o tym, że Bóg nie próbuje nikogo ponad jego siły wystarczą? Czy wystarczą w sytuacji, gdy wszystko zdaje się wskazywać, że właśnie jesteśmy u granic naszej wytrzymałości i brakuje nam wszelkich śladów nadziei?
Zamiast odpowiedzi na te pytania spróbujmy zadać kilka kolejnych. Czy za próbę wiary można uznać sytuację, w której z góry wiemy, że sobie poradzimy? Czy prawdziwa próba nie powinna zawierać jednocześnie realnej możliwości, że ulegniemy pokusie? Najwłaściwszym pytaniem jednak zdaje się to, czy wiara w ogóle potrzebuje próbowania, stawania w sytuacji aż tak ekstremalnej?
Można wyobrazić sobie, że po wyznaniu wiary, choćby w formie „Jezu, ufam Tobie!”, będziemy wiedli żywot spokojny, bez żadnego ryzyka. Nigdy nie staniemy w sytuacji, która nas przygniecie, w której nie będziemy wiedzieli, jaką podjąć decyzję, w której nigdy nie zabraknie nam sił
i w której będziemy się czuli naprawdę przegrani. Wówczas jednak nigdy nie musielibyśmy naprawdę zaufać. Nigdy nie musielibyśmy liczyć na wierność Tego, któremu wyznawaliśmy naszą wiarę. Słowem – nigdy byśmy się nikomu nie powierzyli, nigdy z nikim nie nawiązalibyśmy prawdziwej, intymnej więzi. Oddajmy raz jeszcze głos Jakubowi: Czy Abraham, ojciec nasz, nie z powodu uczynków został usprawiedliwiony, kiedy złożył syna Izaaka na ołtarzu ofiarnym? Widzisz, że wiara współdziałała z jego uczynkami i przez uczynki stała się doskonała. I tak wypełniło się Pismo, które mówi: Uwierzył przeto Abraham Bogu i poczytano mu to za sprawiedliwość, i został nazwany przyjacielem Boga (Jk 2, 21-23).
Abraham rzecz jasna jest ojcem wszystkich wierzących. Co jemu się przytrafia, przytrafia się wszystkim wierzącym. Wiara współdziałająca z uczynkami to wiara wcielona – człowiek spójny, postępujący według tego, jak wierzy, choć zaufanie Bogu sugeruje dokonać czegoś, co wydaje się wyrzeczeniem miłości. Najbardziej zaskakuje jednak to, że Jakub kojarzy zaufanie Abrahama i poczytanie mu tego za sprawiedliwość z ofiarą Izaaka. Chronologia Księgi Rodzaju jest inna. Mowa o wierze Abrahama i poczytaniu mu jej za sprawiedliwość (por. Rdz 15, 6) pojawia się tam na długo przed narodzinami Izaaka. Dopiero jednak w złożeniu Izaaka na ofiarę Jakub upatruje wypełnienia się Pisma, które – choć prawdziwie – dopiero zapowiadało wiarę i sprawiedliwość Abrahama. Czy wiara potrzebuje próby, otarcia się o rozpacz i przezwyciężenia jej? Chyba nie mniej jak obietnica i nadzieja potrzebuje spełnienia. Sytuacje, których horyzont zadaje się nakreślony jedynie rozpaczą, są właściwie jedynymi, w których wiara, deklarowana wcześniej słowem, może się w końcu wcielić albo nabrać pewności, że nie jest bez pokrycia.
Do spełnienia wiary i sprawiedliwości Jakub dorzuca jeszcze jedną rzecz, której Księga Rodzaju nie mówi o Abrahamie: został nazwany przyjacielem Boga. Paradoksalnie to właśnie w takich sytuacjach, gdy możemy się czuć najbardziej samotni, mamy niepowtarzalną szansę nawiązania realnej, a nie deklarowanej jedynie więzi. Stać się wobec Boga nie tylko wyznawcą, choćby i teologicznie poprawnym, ale także przyjacielem. Przyjaciela zaś poznaje się w biedzie. Błogosławiona więc bieda, dzięki której można poznać takiego Przyjaciela. Warto także pamiętać, że wszystko staje się jasne po fakcie. A póki próba trwa, targają nami różne uczucia. Nawet wobec Boga. Od nas zależy, komu na końcu zaufamy, komu się powierzymy naprawdę.
tekst: Tomasz Kot SJ