Proces akceptacji śmierci nie jest zjawiskiem prostym ani łatwym. Nie następuje również bezkonfliktowo. Świadczą o tym badania Elizabeth Kübler–Ross, które przeprowadziła w oparciu o rozmowy i spotkania z ludźmi śmiertelnie chorymi i umierającymi w Stanach Zjednoczonych.
W USA istnieje zwyczaj informowania pacjenta o stanie jego zdrowia. W Polsce nie zawsze informuje się pacjenta o zbliżającej się śmierci, a często wręcz ukrywa się stan jego zdrowia. Stąd w procesie akceptacji śmierci należy dodać wstępny okres nieświadomości. Długość jego trwania zależy w znacznym stopniu od lekarza i rodziny. Na nich spoczywa odpowiedzialność za przedwczesną i niewłaściwie podaną informację.
Na marginesie warto wspomnieć o toczących się dyskusjach na temat informowania pacjenta o stanie jego zdrowia i zbliżającej się śmierci. Dyskusje toczą się również w kręgach katolickich i jest wiele racji za i przeciw. Sądzę, że człowiekowi umierającemu powinno się powiedzieć prawdę, zwłaszcza, gdy o nią prosi. Oprócz wielu innych racji, najważniejszą jest teologiczna: czas potrzebny na świadome przygotowanie do spotkania z Bogiem w chwili śmierci.
Ważniejszym problemem jest sposób informowania. Wymaga on wielkiego taktu, roztropności, cierpliwości a przede wszystkim empatii, a więc umiejętności wczuwania się w stan i psychikę chorego. Wymaga również atmosfery życzliwości, zaufania, miłości. Czasem wystarczy tylko milczenie. O. Jacek Salij pisze: Zauważmy abstrakcyjność tego pytania: mówić umierającemu prawdę, czy nie mówić? Przecież dialog człowieka z człowiekiem polega nie tylko na słowach. Ludzie rozmawiają ze sobą również wyrazem twarzy, tonem głosu, postawą, całym sobą. Na pewno nie wolno lekarzowi okłamywać chorego, bo to uwłacza godności pacjenta, ale sprzeniewierzeniem się prawdzie może być również zbyt wyraźna informacja. Bo prawdziwa sytuacja nie jest często aż tak wyraźna. Ona się dopiero dzieje, ma wiele różnych aspektów; niezwykle ważnym jej komponentem jest psychika chorego, jego nadzieja lub załamanie się. W realnej sytuacji człowieka umierającego w ogóle nie powinna się pojawić alternatywa: „męczyć go komedią udawania, czy też brutalnie przygnieść go prawdą”. Można i trzeba uszanować powagę sytuacji oraz godność człowieka rozstającego się z tym życiem, a zarazem budzić pokój i nadzieję. W ten sposób jeszcze raz wypadło nam stwierdzić, że człowiekowi umierającemu należy się prawdziwie ludzka obecność ze strony tych, którzy na jakiś czas pozostają jeszcze na tej ziemi.
Pierwszą fazę akceptacji śmierci E. Kübler–Ross nazywa fazą negacji, zaprzeczania. Negacja jest mechanizmem obronnym. Występuje prawie u wszystkich chorych śmiertelnie. Jeden procent ludzi pozostaje w tej fazie do śmierci. Nie wierzy we własną śmierć.
Aktor Krzysztof Kolberger w rozmowie z Szymonem Hołownią wspomina o własnym pragnieniu życia: O śmierci nie myślałem siedemnaście lat temu, gdy po raz pierwszy usłyszałem, że mam raka. Nie dumałem nad nią, gdy wycięto mi trzustkę, nerkę, albo gdy po operacji wątroby przestała działać druga nerka. Przed jednym z zabiegów usłyszałem, że mam dziesięć procent szans na przeżycie, więc napisałem testament, uporządkowałem papiery i sprawy majątkowe, ale wciąż myślałem o tych dziesięciu procentach, nie o dziewięćdziesięciu.
Wyraźne zaprzeczanie możliwości własnej śmierci jest zwykle wynikiem zaskoczenia i przejściowego szoku, a także wyrazem instynktu, woli życia. Jest niezdolnością do pogodzenia się z faktem śmierci w danej chwili. Zależy w znacznej mierze od postawy życiowej człowieka, od wiary, akceptacji cierpienia…
Kolejnym etapem jest gniew, bunt przeciw śmierci. W tym czasie człowiek chory neguje wszystkich, a więc personel medyczny, rodzinę, odwiedzających go, sposób udzielania pomocy, Boga… Ofiarą gniewu stają się nawet osoby przypadkowe i całe społeczeństwo. Na skutek obwiniania, ciągłej irytacji, buntu i złości chory pogłębia swoją samotność i izolację.
W rzeczywistości gniew nie jest agresją skierowaną wobec konkretnych osób, ale wynikiem rozpaczy i bólu związanego z pytaniem: dlaczego ja? Pytanie to stawiają zarówno młodzi, którzy muszą umierać w kwiecie wieku, jak i dojrzali. W rzeczywistości stawia je każdy człowiek. Pamiętam, gdy pracowałem duszpastersko we Wrocławiu, zostałem poproszony o sakrament chorych dla osiemdziesięciopięcioletniego mężczyzny. Nie mógł absolutnie pogodzić się ze śmiercią. Płakał i ciągle pytał, dlaczego musi umierać, przecież ma jeszcze tyle rzeczy do zrobienia, a poza tym nie jest przecież stary… Gdy delikatnie wspomniałem mu, że ostatnio mieliśmy kilka pogrzebów ludzi w wieku trzydziestu, czterdziestu lat, odpowiedział: No cóż, przyszedł na nich czas…
Akceptację choroby śmiertelnej poprzedza faza depresji. Gniew, bunt i depresja występują naprzemian. W stanach depresyjnych chory człowiek neguje wszystkich i wszystko, zrywa relacje z rodziną i bliskimi i pogłębia swoją izolację. Depresja dotyka również rodzinę umierającego. Może to mieć szczególny wymiar w przypadku śmierci małżonka w podeszłym wieku. Zdarza się, że niedługo po śmierci jednego współmałżonka umiera drugi. Jest to wynik braku pokonania depresji związanej ze śmiercią ukochanej osoby. By temu zapobiec, nie należy w ciągu życia unikać tematu śmierci. Małżonkowie powinni rozmawiać ze sobą o śmierci i o tym, co po niej nastąpi, gdy są w pełni sił, zanim zagrozi im śmierć.
Pomiędzy buntem i depresją występują okresy targowania się. Człowiek umierający próbuje wtedy pertraktować z otoczeniem, aby zmienić swój los. Zachowuje się jak małe dziecko, które po pierwszym buncie, stosuje obietnice i szantaż. Składa wiele ślubów, przyrzeczeń, obietnic, zwłaszcza Bogu i świętym, aby odwlec termin śmierci. Okresy targowania bywają połączone z fałszywym poczuciem winy i pragnieniem naprawy błędów przeszłości.
Wszystkie wspomniane etapy, które występują w różnym stopniu i natężeniu prowadzą stopniowo do akceptacji śmierci. Akceptacja śmierci nie jest jednak równoznaczna z pragnieniem śmierci. Nie jest też rezygnacją i poddaniem się w bezsensownej walce. Akceptacja śmierci jest końcowym etapem pokonania lęku i strachu przed śmiercią a także niewiary we własną śmierć. Jest zgodą na prawo powszechnego rozwoju człowieka, które kończy się śmiercią. Potęguje i umacnia nadzieję życia wiecznego. Z chwilą akceptacji śmierci człowiek uzyskuje wewnętrzny pokój.
Zgoda na własną śmierć zależy od całego życia. Stare przysłowie głosi: Jakie życie – taka śmierć. W obliczu śmierci mamy tendencje, by oceniać dotychczasowe życie. Jeżeli ocena jest negatywna; życiu towarzyszy brak głębszego sensu i motywacji, pustka egzystencjalna i duchowa, w obliczu śmierci pozostaje rozpacz, bezsens, brak nadziei. Jeżeli natomiast mamy pozytywną postawę wobec życia; traktujemy je jako dar Boga i zadanie dla nas, wówczas śmierć stanowi jego dopełnienie.
Centralnym punktem rozumienia naszej śmierci jest śmierć i zmartwychwstanie Chrystusa. W perspektywie tego wydarzenia śmierć ma zawsze sens i nabiera wymiaru nadziei i ufności.
Akceptacja własnej śmierci czy śmierci innych jest również akceptacją rozstania z bliskimi. Sposób akceptacji śmierci, sposób umierania, spokój i pokój wewnętrzny, zgoda na rozstanie wpływa na zachowanie rodziny. I odwrotnie. Postawa rodziny, która wyraża się w osobistej więzi z człowiekiem umierającym, towarzyszenie mu w spokoju, oddaniu, miłości sprawia, że mimo samotności związanej ze śmiercią, rozstanie, chociaż konieczne, staje się łatwiejsze do zaakceptowania, a w miejsce rozpaczy pojawia się głęboki duchowy kontakt i wzajemna więź i miłość.
Więcej w książce: Stanisław Biel SJ, Życie duchowe bez trików i skrótów, WAM 2018
fot. Pixabay