Cierpienie, akceptowane i świadomie przeżywane, może być szkołą kształtowania cnót i bodźcem rozwojowym. Przyjrzyjmy się niektórym cnotom, które umacniają się i rozwijają dzięki cierpieniu.

Cierpienie uczy pokory. Pokora jest życiem w prawdzie; jest zgodą na siebie i swoje miejsce w życiu. Jest również akceptacją relacji i zależności. Cierpienie uświadamia nam wieloraką zależność od innych, np. personelu medycznego, przyjaciół, rodziny. A przede wszystkim zależność od Boga. Im więcej cierpienia, tym większa świadomość, że sami nie jesteśmy w stanie zaspokoić wszystkich pragnień i potrzeb i tym większa zgoda na pomoc innych. Pokora jest przeciwieństwem pychy i źle rozumianej autonomii.

Rozmawiałem z wieloma osobami, które dzięki cierpieniu dojrzały do autentycznej pokory. Szczególnie zapadła mi w pamięci wypowiedź schorowanej starszej zakonnicy. Na moją prośbę, napisała krótkie świadectwo: Całe życie dążyłam do doskonałości. W zakonie, gdy poznałam charyzmat i ideały, zaangażowałam się w nie całym sercem. Pracowałam ponad moje możliwości, noce zrywałam na modlitwę. Stawałam się „coraz doskonalsza”. Siostry wprawdzie czasem przebąkiwały, że „nie chodzę po ziemi”, albo „jestem nie do życia”, ale nie zwracałam na to uwagi. Uważałam, że najważniejsza jest moja doskonałość. Reszta się nie liczy. Przecież po to wstąpiłam do zakonu. Gdy zaczęły pojawiać się pierwsze konsekwencje mojego pracoholizmu, ignorowałam je. Jeszcze więcej pracowałam i modliłam się, mówiąc, że „Bóg tak chce”. Jednak Bóg chciał czego innego. Pojawiły się pierwsze symptomy choroby, jak się później okazało nieuleczalnej. Początkowo buntowałam się, nie mogłam zrozumieć dlaczego? Całe dotychczasowe  życie oddałam Jemu. Służyłam Mu dniami i nocami. A On w zamian… Nie pomogły żadne tłumaczenia sióstr, kapłanów, przyjaciół… Zawzięłam się i zamknęłam w sobie. Jeżeli On tak nagradza przyjaciół, to nie chcę więcej takiej przyjaźni. Przyszły coraz większe cierpienia. A ja coraz bardziej otaczałam się szczelnym kokonem izolującym mnie od Boga i świata. Efektem była długa depresja. Nie pomagały leki ani terapia. Cierpiałam fizycznie, psychicznie a najbardziej duchowo. Gdy „ból duszy” był nie do zniesienia, zaczęłam powoli sięgać do różańca. Najpierw wsłuchiwałam się w jednostajnie powtarzane przez moje współsiostry „zdrowaśki”. Sama nie byłam w stanie się modlić. Monotonia modlitw i cisza przed Najświętszym Sakramentem zaczęły powoli leczyć moja duszę. Zaczęłam sama odmawiać różaniec. Powoli odzyskiwałam smak adoracji i sens modlitwy w kaplicy. Zaczęłam rozmyślać nad sensem cierpienia, medytując nad Księgą Hioba. I wówczas przyszło światło. Zrozumiałam. Zrozumiałam siebie, moje cierpienie, moje dążenie do perfekcjonizmu duchowego i mój narcyzm w rzeczywistości bardzo daleki od Boga. Zaakceptowałam swoją śmiertelną chorobę. Bóg sprawił, że moje życie zmieniło się diametralnie. Po latach choroby i cierpienia jestem Mu bezgranicznie wdzięczna. Powoli zaczynam rozumieć miłość, życie zakonne i moją drogę duchową. Nie wiem, ile życia zostało przede mną. Ale wiem, że największym darem, jakiego doświadczyłam do tej pory od Boga była moja choroba.

Cierpienie uczy męstwa, daje wewnętrzną siłę i moc, jest stalą dla duszy (F. Hogan). Niektóre formy cierpienia i bólu trwają latami. Osoby akceptujące cierpienie potrafią mężnie, a nawet wręcz heroicznie znosić każdy rodzaj choroby i cierpienia i ich konsekwencje, np. liczne zabiegi operacyjne i trwałe kalectwo. Cnota męstwa pomaga również wspierać w cierpieniu innych. Człowiek cierpiący nie zamyka się wówczas we własnym świecie bólu, ale jest otwarty na innych, wspomaga ich, dodaje otuchy, nadziei, solidaryzuje się z ich cierpieniem.

Cierpienie może przybierać formy heroiczne, zwłaszcza w sytuacjach granicznych. Takim czasem był holocaust. Dla tysięcy ludzi był on zagubieniem człowieczeństwa, załamaniem wiary i drogą do ateizmu. Dla innych był drogą wzrostu, realizacją najpiękniejszych cech ludzkich i pogłębieniem wiary.

Do bardziej znanych opisów holokaustu należą wspomnienia E. Wiesela. W jednym z epizodów życia obozowego opisuje „śmierć Boga, który umiera wraz z człowiekiem”: SS powiesiło dwóch żydowskich mężczyzn i jednego chłopca na oczach całego obozu. Mężczyźni zmarli szybko, walka chłopca ze śmiercią trwała pół godziny. „Gdzież jest Bóg?, gdzie On jest?” – pytał ktoś za mną. Kiedy po długim czasie ów chłopak wciąż jeszcze męczył się na stryczku, znów usłyszałem tego samego człowieka: „Gdzie jest teraz Bóg?”. I zdawało mi się, że słyszę w swym wnętrzu odpowiedź: „Gdzie jest? Jest tutaj…wisi tam, na szubienicy” (cyt. za G. Greshake).  

Spośród ludzi, dla których Holocaust był czasem „dezintegracji pozytywnej” chciałbym przypomnieć trzy wielkie postacie: św. Maksymiliana Marię Kolbego, bł. Stefana Wincentego Frelichowskiego i Janusza Korczaka.

Najbardziej znane jest męstwo św. Maksymiliana Marii Kolbego. Św. Maksymilian, naśladując miłość Jezusa, podjął świadome cierpienie i śmierć głodową w obozie Oświęcimia i oddał życie za współwięźnia. Wcześniej, gdy został nieludzko skatowany przez jednego ze strażników, dlatego że był księdzem, ofiarował cierpienie za jego zbawienie.

Ks. Stefan Wincenty Frelichowski przeszedł przez obozy w Stutthofie, Sachsenhausen i Dachau. W obozach potajemnie z narażeniem życia pełnił posługę duszpasterską: odprawiał Eucharystie, spowiadał, organizował wspólną modlitwę, podtrzymywał współwięźniów na duchu, pomagał chorym i umierającym. W czasie tortur pocieszał innych księży słowami z listu św. Pawła o dopełnianiu cierpień Chrystusa (por. Kol 1, 24). Pomimo cierpienia był zawsze pogodny i radosny. Zmarł 23 lutego 1945 w czasie epidemii tyfusu, gdy organizował pomoc i pomagał chorym.

Bohaterskie cierpienie podjął również Janusz Korczak. Korczak zginął wraz ze swymi wychowankami, towarzysząc im dobrowolnie w drodze na śmierć. Wywieziony z getta w 1942 roku zginął w komorze gazowej w obozie zagłady w Treblince.

Cierpienie jest szkołą mądrości. W opowieściach chasydów czytamy: Pan nie zadowala się jedynie przebaczeniem naszych grzechów i daniem nam możliwości, byśmy się podnieśli. On chce nam dać zupełnie nowe życie. I właśnie w tym celu posyła nam nauczycieli, aby nas poprawiali, nauczali i oddziaływali na nas. Jeżeli to nie wystarcza, zsyła nam cierpienia, dokładnie tak, jak czyni ojciec, który poddaje swojego syna bolesnej operacji, ponieważ jest to jedyny sposób, żeby go uzdrowić (D. Lifschitz).

W czasie mojej kilkunastoletniej praktyki udzielania rekolekcji ignacjańskich spotkałem wielu wspaniałych ludzi, którzy doświadczyli głębokiego cierpienia i pod jego wpływem zmienili życie. Cierpienie uczy życiowej mądrości, życiowego realizmu, porządkuje hierarchię wartości, pomaga odnaleźć cel i sens życia. Cierpienie relatywizuje wiele wydawałoby się przypadkowych i nieważnych doświadczeń, które nie pozwalają patrzeć dalej i głębiej.

Jako przykład może posłużyć napisane na moją prośbę doświadczanie żony i matki: Mogę powiedzieć, że moje życie było udane: dobry mąż, dzieci, perspektywa spokojnej starości. I nagle niespodziewanie przyszła choroba męża – operacja, walka o życie, wózek. Na początku wszystko zatrzymało się w miejscu, jakaś pustka. Automatycznie jeździłam do szpitala, czuwałam przy łóżku, nawet się nie modliłam, nie mogłam. Nie czułam żalu ani nie pytałam dlaczego? Chciałam być blisko. Potem uświadomiłam sobie, że wszystko co dotychczas było dla mnie ważne straciło wartość. Zaczęłam myśleć inaczej, zastanawiać się co w życiu jest najważniejsze. Zabieganie o rzeczy materialne, plany na przyszłość, marzenia odchodzą na dalszy plan. Liczy się obecna chwila, możność bycia z bliską osobą, jej uśmiech, ciepło dłoni i zapewnienie, że kocha. Ogromnie ważna jest również cała rodzina, sąsiedzi i znajomi. Ich pomoc i zapewnienie o modlitwie dodają sił i pozwalają wierzyć w cuda. Pomyślałam sobie: czy może nas coś złego spotkać skoro tyle ludzi się za nas modli? Jestem im za to bardzo wdzięczna. Ktoś mi powiedział: „Pan Bóg o was nie zapomniał, bo was doświadcza”. Mimo choroby jest dobrze, życie toczy się dalej. Dziękuję Bogu za swoje życie, za męża, dzieci, rodzinę i za chorobę.

Cierpienie jest również drogą do kształtowania wolności. Zanika wówczas przesadny lęk przed oceną, kompromitacją bądź odrzuceniem. Przestają liczyć się:  sukces, bogactwo, kariera, ambicje, plany… Cierpienie denominuje ludzkie miary; człowiek odchodzi od myślenia „ziemskiego, światowego”, staje się bardziej wolny, otwarty na świat duchowy. Oczywiście te doświadczenia nie od razu są udziałem człowieka cierpiącego. Zwykle wymagają dłuższego czasu, refleksji, medytacji, pokonywania oporu, buntu, „przełamywania siebie”.

Czas cierpienia jest łaską, która może dopełnić pojednania i przebaczenia. Potrzebujemy przebaczyć Bogu. Oczywiście, obiektywnie nie mamy Bogu nic do przebaczania. Bóg jest samą miłością, dobrocią, świętością i wszystko Jemu zawdzięczamy. Jedyną naszą postawą winna być wdzięczność i uwielbienie. Jednak z subiektywnego punktu widzenia oskarżamy Boga o cierpienie, chorobę, ból, zło… I w obliczu tych oskarżeń, pretensji, żalów trudno przyjąć postawę wdzięczności i miłości. Trzeba najpierw „przebaczyć Bogu Jego winę”, by móc nawiązać z Nim przyjazne, bliskie relacje. Bardzo trafnie ujął tę kwestię G. Bernanos, który włożył w usta Boga słowa prośby do cierpiących: „Wybacz Mi. Pewnego dnia zrozumiesz, podziękujesz Mi. Ale teraz jedyne, czego oczekuję od ciebie, to przebaczenie. Przebacz Mi”.

W czasie cierpienia, zwłaszcza dłuższego przesuwają się w pamięci niezałatwione, niedopełnione sprawy; również zranienia i osoby, które zadały ból. Te wspomnienia i osoby wzmacniają cierpienie.

W relacjach z innymi koncentrujemy się bardziej na odczuciach i potrzebach, niż na samych osobach, które Bóg stawia na naszej drodze życia. Dlatego nie jesteśmy w stanie przyjąć i docenić miłości, akceptacji, ciepła, serdeczności i uznania, które nam ofiarują. Żądamy miłości absolutnej, do której nie są zdolni. Ponadto zapominamy, że nie wszystkie błędy czy rany, które nam zadają są ich winą. Czasami po prostu otwierają nasze stare niezagojone rany.

Czas cierpienia uczy wyrozumiałości i miłosierdzia. Uświadamia, że przebaczenie nie zawsze możliwe jest od razu. Nieraz, zwłaszcza gdy rany są głębokie, jest to długi proces, który wymaga czasu, cierpliwości, modlitwy, pracy duchowej. Cierpienie może być czasem dojrzewania do przebaczenia innym. Może być także ofiarowane w intencji pojednania i przebaczenia. Warto łączyć je z cierpieniem Jezusa i modlić się jak Jezus na krzyżu.

Godnym naśladowania przykładem przebaczenia jest postawa Jana Pawła II. Po zamachu 13 maja 1981 na placu św. Piotra w Rzymie, Jan Paweł II powiedział: Modlę się za brata, który zadał mi cios i szczerze mu przebaczam. Następnie spotkał się z zamachowcem Mehmedem Ali Agcą, przyjął również na audiencji jego matkę. Jan Paweł II wystąpił z prośbą o ułaskawienie zamachowca.

Cierpiący papież Jan Paweł II pozostawił nam również inne przykłady przebaczenia. W Roku Jubileuszowym 2000 prosił o przebaczenie wszystkich grzechów i błędów Kościoła. Wymiar pojednania i przebaczenia miała jego jubileuszowa pielgrzymka do Ziemi Świętej, a zwłaszcza nabożeństwo w Yad Vashem czy kartka zawierająca modlitwę o przebaczenie włożona w „Mur Płaczu” w Jerozolimie.

Cierpienie prowadzi do wewnętrznego pokoju, który zaczyna się od przebaczenia sobie. Pojednanie i przebaczenie sobie jest najtrudniejsze. Nie potrafimy przebaczyć sobie błędów życiowych, grzechów, słabości, nie umiemy zaakceptować historii życia, obwiniamy innych i nie chcemy przyjąć odpowiedzialności… Św. Jan Chryzostom pisał o „przemianie ran w perły”. Okres cierpienia może stać się procesem akceptacji ran i stopniowej ich przemiany w perły oraz uświadomienia, że Bóg nam przebaczył i jesteśmy przez Niego bezwarunkowo akceptowani. Bóg jest dla nas o wiele łaskawszy niż my dla siebie samych. Św. Jan pisze: A jeśli nasze serce oskarża nas, to Bóg jest większy od naszego serca i zna wszystko (1 J 3, 20). Aby przebaczyć sobie musimy najpierw uwierzyć, że Bóg już dawno zapomniał, wymazał i przemienił to, co my ciągle sobie wyrzucamy.

Cierpienie wyzwala cnotę wdzięczności. W czasie cierpienia wszystko kręci się wokół nas, mamy tendencje do egocentryzmu, wydaje się, że nie istnieje nic poza własnym bólem, pojawia się rutyna i pretensjonalność Skupiamy się wówczas na sobie, otaczamy szczelnym pancerzem, wyzwalamy i być może pielęgnujemy negatywne uczucia. Wdzięczność i poczucie humoru pozwala wyrywać się z destrukcyjnej „kontemplacji siebie”. Pozwala zauważać codzienne dobro i miłość bliźnich i przyczynia się do akceptacji cierpienia.

Cierpienie jest szkołą kształtowania cierpliwości. Cnota ta potrzebna jest zwłaszcza, gdy choroba się przeciąga, jesteśmy bezsilni, potrzebujemy opieki… Jest szczególnie cenna, gdy przychodzi moment starzenia się, ubywa sił, kurczy się czas życia. Do tego może dochodzi świadomość pozostania w cieniu, albo nawet poczucie, że jest się niepotrzebnym, „zużytym przedmiotem”.

Dzisiaj nadmiernie i we wszystkich przypadkach (zwłaszcza w reklamie, mediach) podkreśla się młodość. Ludzie starzy, którzy w przeszłości uważani byli za mędrców, dziś coraz bardziej odsuwani na bok. I często żyją na marginesie społeczeństwa, w „domach spokojnej starości” lub samotnie. Jest to trudna lekcja cierpliwości.

Cierpienie pozwala bardziej intensywnie i świadomie przeżywać czas. Wszystkie banalne sprawy codzienności, zwłaszcza wartości materialne stają się wówczas względne; głębiej, intensywniej doświadcza się wartości duchowych.

W czasie mojej pracy rekolekcyjnej miałem przyjemność towarzyszenia kobiecie z chorobą nowotworową. Liczne przerzuty sprawiły, że lekarze dawali jej miesiąc życia. Po „naturalnych fazach” buntu, depresji, oskarżeń, agresji przyszedł czas refleksji. Z internetu dowiedziała się o rekolekcjach ignacjańskich. Przyjechała już częściowo pogodzona z bliską śmiercią. Najboleśniej przeżywała zbliżające się rozstanie z mężem i dziećmi. W czasie rekolekcji postanowiła „intensywnie kochać” przez dni, które jej pozostały. Za miesiąc przyjechała na drugi etap rekolekcji. Z radością dzieliła się ze mną, że ostatni miesiąc był jednym z najpiękniejszych w jej życiu. Nigdy tak bardzo nie zbliżyła się duchowo do swojej rodziny. Po upływie miesiąca przyjechała ponownie. Chciała jeszcze przed śmiercią towarzyszyć Jezusowi w męce i śmierci. Mimo że choroba bardzo się posuwała, wspaniale przeżyła rekolekcje. Z taką głębią ducha nie spotkałem się wcześniej, mimo towarzyszenia setkom osób w rekolekcjach. Ta kobieta była „żywym znakiem:, na jakie wyżyny duchowe Bóg prowadzi człowieka, gdy mu zaufa i podda się Jego woli. Na koniec rekolekcji zaprosiłem ją na ostatni, czwarty etap Ćwiczeń Duchownych. Przyjechała. Gdy kontemplowała tajemnice zmartwychwstania i nieba była przeszczęśliwa. Na koniec powiedziała mi: „Teraz mogę odejść. Zasmakowałam już nieba”.  Po kilku dniach syn poinformował nas o jej śmierci. Pan Bóg zadziałał inaczej niż prognozowali lekarze. Przeżyła cztery miesiące, by nauczyć się intensywnie kochać i dojrzeć do nieba.

Cierpienie rodzi umiejętność współczucia, współ-odczuwania. Dzięki niemu możemy dostrzec cierpienie drugiego człowieka, zrozumieć go, wczuć się spontanicznie w jego przeżycia, ból i gdy to jest możliwe, pocieszać go i wspomagać. Stare porzekadło głosi, że człowieka chorego nie zrozumie zdrowy, podobnie jak głodnego – syty. Doświadczenie własnego cierpienia rodzi wrażliwość i postawę samarytańską. Bardzo ładnie mówił o niej Jan Paweł II: Miłosiernym Samarytaninem jest każdy człowiek wrażliwy na cudze cierpienie, człowiek, który „wzrusza się” nieszczęściem bliźniego. Jeżeli Chrystus, znawca wnętrza ludzkiego, podkreśla owo wzruszenie, to znaczy, że jest ono również ważne dla całej naszej postawy wobec cudzego cierpienia. Trzeba więc w sobie pielęgnować ową wrażliwość serca, która świadczy o współczuciu z cierpiącym. Czasem owo współczucie pozostaje jedynym lub głównym wyrazem naszej miłości i solidarności z cierpiącym człowiekiem.

W naszej wspólnocie zakonnej w Czechowicach-Dziedzicach mieszkał 95 letni kapłan, który cierpiał na demencję starczą, wiele rzeczy zapominał, nie radził sobie z podstawowymi funkcjami życiowymi. Czasami denerwowaliśmy się i traciliśmy cierpliwość, zwłaszcza, gdy miał trudniejsze dni. Ale mieliśmy świadomość, że ta choroba była dla nas. Przez nią uczyliśmy się cierpliwości, pomocy, służby, miłosierdzia, miłości.

Osoby chore, cierpiące potrzebne są innym, wspólnotom; dzięki nim można świadczyć miłosierdzie i miłość. Św. Faustyna zanotowała w swoim Dzienniczku: W duszy cierpiącej powinniśmy widzieć Jezusa ukrzyżowanego, a nie darmozjada i ciężar dla zgromadzenia. Dusza cierpiąca z poddaniem się woli Bożej więcej ściąga błogosławieństwa Bożego dla klasztoru aniżeli wszystkie siostry pracujące. Biedny ten dom, który nie ma chorych sióstr; Bóg nieraz udziela wiele i wielkich łask ze względu na dusze cierpiące i wiele kar oddala jedynie ze względu na dusze cierpiące (1268). Aby się przekonać, czy kwitnie miłość Boża w domu zakonnym, trzeba się zapytać, jak się obchodzą z chorymi, kalekami i niedołężnymi (1269). Te same uwagi dotyczą rodzin.

Osoby cierpiące nie tylko wymagają, one również bardzo wiele dają i mogą wiele nauczyć. Praca z osobami niepełnosprawnymi wyzwala wiele nowych cech i uczy bezinteresownej miłości. Świadczą o tym zapełnione woluntariuszami „Arki”. W czasie moich sporadycznych spotkań z osobami niepełnosprawnymi, zwłaszcza w czasie Eucharystii, czułem się „prawdziwie wolny”; widziałem spontaniczną radość i autentyczną miłość. Nikt nie grał ani nie nosił masek.

Cierpienie uświadamia pewne granice. Współczesna medycyna, psychologia, pedagogika czy nauki społeczne czynią gigantyczne wysiłki, aby uwolnić człowieka od cierpienia. Dążenia te są wynikiem naturalnego pędu życia i prawa powszechnego rozwoju. W oparciu o nie wysuwane są wizje „naturalnej nieśmiertelności”. Jedną z metod jest kriogenika, stosująca hibernację, w nadziei ewentualnego „ożywiania ciał” w przyszłości. Metody kriogeniczne do tej pory nie przyniosły spodziewanych rezultatów. Stąd decyzję na hibernację można zaliczyć do „chorób społecznych” i tragicznych prób walki o to, co nierealne.

Naturalnie, należy podejmować wysiłki dążące do wydłużenia życia i eliminacji cierpienia, ale wizje nieśmiertelności na ziemi są utopią. Raj na ziemi został bezpowrotnie utracony. Człowiek nigdy nie będzie Bogiem.

Benedykt XVI próby całkowitej eliminacji cierpienia nazwał  „banicją miłości” i „degradacją człowieka”. Pisze: Takie próby są pseudoteologią. Ich rezultatem może być tylko pustka życia i pustka śmierci. Człowiek, który cofa się przed cierpieniem, zamyka się przed życiem. Ucieczka przed cierpieniem jest ucieczką od życia. Kryzys zachodniego świata spowodowany jest w niemałej wierze takim wychowaniem i taką filozofią, które chcą zbawić człowieka bez krzyża, wbrew krzyżowi, a zatem wbrew prawdzie.

fot. Unsplash