Dzisiaj niespodzianie pochwycił mnie w swoje szpony ból nie do zniesienia. Bolał mnie ząb. Bolał kiedy stałem, kiedy chodziłem, siedziałem i kiedy się kładłem do łóżka, aby za chwilę znów z niego wstać. Bolał kiedy piłem coś zimnego i jeszcze bardziej kiedy piłem jakiś gorący napój. Ból promieniował z jednego zęba na inne, z którymi wcześniej żadnego problemu nie miałem, przeniósł się nawet na zęby górnej szczęki.
Modlitwy, owszem, próbowałem, ale na ból nie pomagały, a ja nie umiałem przy nich trwać. Tym bardziej, że były karykaturalnie niezdarne, jakieś szczątkowe i zbyt teatralne. W swej istocie natomiast były rodzajem obowiązku, który spełniałem żeby nie pogrążyć się potem w oskarżaniu samego siebie za brak zwyczajnej życiowej konsekwencji pomiędzy tym co nauczam innych, a tym co sam teraz praktykuję. Tyle razy przecież wskazywałem różnym osobom na modlitwę, jako sposób na rozwiązanie ich problemu cierpienia, sposobu który jest pewny i nigdy człowieka nie zawodzi.
Udając się z kościoła do domu, na tym krótkim odcinku doszedł do moich uszu donośny śpiew ptaka. Zdziwiłem się, bo Jego głos był dobrze słyszalny i pewnie również dlatego, że znajdowałem się przecież w środku wielkiego miasta, w mało romantycznym miejscu i o mało romantycznej porze. Było bowiem bardzo zimno i robiło się już szaro na dworze. Głos ptaka docierał ze zniszczonego kompletnie ogrodu, gdzie stoi ruina budynku, z pustymi oczodołami okien, który był kiedyś wielkim domem. Ogród który do niego przylegał był tym bardziej brzydki, że nie zarósł jeszcze dzikimi chaszczami, a wielkie drzewa, o przerośniętych gałęziach, nie miały jeszcze pąków z powodu opóźniającej się wiosny.
Czarny ptak, którego trudno było wypatrzyć w plątaninie czarnych jak smoła gałęzi śpiewał z takim zaangażowaniem, że wpływało to wyraźnie w jakiś tajemniczy sposób nie tylko na wygląd tego ogrodu, ale również na moje samopoczucie. Myślę, że istotą tej tajemnicy był fakt, że ptak wyraźnie wierzył w to co wyśpiewywał i jakby tego potwierdzeniem była widoczna nocą pełnia księżyca, a wieczorem, tuż przed zmrokiem – mała łączka żółtych mleczy, rosnących tuż koło płotu, na osłoniętym od zimnego wiatru kawałku ziemi, w dzień wystawionym na działanie słońca.
Z niektórymi ludźmi dzieliłem się tym co zrozumiałem, tak jak w tej chwili z Wami to robię, że powinniśmy modlić się jak ten czarny ptak w zdziczałym ogrodzie, ale nie powinniśmy życia spędzać tylko na słuchaniu ptaków, ale pobudzeni ich śpiewem – zająć się ogrodem.. I domem też.
Dorzucam jeszcze do tego naukę z bolącym zębem, że nie powinno się zbytnio ufać swojej wysublimowanej duchowości, lepiej powinno się natomiast rozumieć ból innych i nie odwracać się od nich plecami łatwym tłumaczeniem, że w mojej sytuacji nie można nic zrobić. Dotyczy to również pandemii, która bywa łatwym usprawiedliwieniem dla różnych niemożności, a może być przecież źródłem inwencji życiowej, bo wyzwala nas z codziennej rutyny.
Foto: Jacek Pleskaczyński SJ