Piszę zupełnie na gorąco, bo potyczka z Covidem miała miejsce kilka tygodni temu. Serce się wtedy ostatecznie zbuntowało, kładąc mnie do łóżka. Już od kilku dni czułem ucisk w piersiach, szczególnie gdy leżałem na wznak. Tym razem jednak nie mogłem sobie powiedzieć, że jest to tylko chwilowa niedyspozycja. Nie opanował mnie strach, chociaż było mi przykro. Otuchy mi dodawał fakt, że jestem przecież w swoim zakonnym domu, w dużym mieście, we własnym pokoju. Uznałem jednak, że lepiej będzie nikogo nie alarmować, tym bardziej, że nieustannie dochodziły mnie głosy, że w okresie pandemii służba zdrowia nie daje sobie rady ze zgłoszeniami i z leczeniem.
W nocy ucisk w piersiach okazał się jednak nieznośny. Odczuwałem go niezależnie od pozycji jaką przyjmowałem w łóżku. Dotąd ratowałem się leżeniem na boku. Pamiętałem o podobnym przypadku problemu z sercem jaki miałem kiedyś w górach. Ratunkiem była wtedy dla mnie modlitwa różańcowa… Wówczas wydawało mi się całkiem realnym, że być może jest to już koniec mojego życia i teraz również takie myśli zaczęły mi przychodziły do głowy, bo kiedyś przecież musi taki moment nastąpić.
Ponieważ szlak był już od dawna przetarty dla tej modlitwy i to w podobnych okolicznościach, nic dziwnego, że i tym razem zacząłem się modlić na różańcu. Było ich chyba trzy, półprzytomne, wymęczone, z przystankami. Odmówiłem je na leżąco. Żadnej zmiany na lepsze jednak nie poczułem. Modlitwa jednak pomagała mi utrzymać stan pokoju wewnętrznego, dając mi duchową ulgę, a cierpienie nabrało trochę więcej sensu i miało jakąś rysującą się mimo wszystko nadzieję. Ktoś był ze mną, chociaż ta obecność nie była wyraźna.
Czas mijał, a ucisk serca i trudność w oddychaniu nie malały, a ja byłem już tym kompletnie wyczerpany. Ciągle powtarzało się w tym samym rytmie: zapadam w sen, już jestem na jego skraju, gdy w ostatniej chwili wyrywa mnie z niego nagły spazm braku oddechu. Szepczę wtedy moją mantrę : „Maryja” i jakaś niewidoczna przeszkoda jest pokonana. Zaczyna się więc od początku zapadanie w sen, z wyczerpania i gdy jestem już zupełnie blisko zaśnięcia, następuje nagłe przebudzenie, znów ratuje mnie Maryjna „mantra”, znów złapanie oddechu, znów „zdrowaśka” i tak bez końca.
Aż wreszcie coś we mnie pękło. Za bardzo byłem wyczerpany tą walką, żeby nie zareagować na to co się działo, albo raczej nie działo, a ja tego oczekiwałem. Zdobyłem się na jasno wyrażoną prośbę. Sam się zdziwiłem, że była ona tak bardzo zdecydowana. Prosiłem Boga o pomoc, mając jednak pełną świadomość tego, że nie mogę niczego żądać, że liczyć mogę tylko na Jego miłość. Wiedziałem, że nie mam żadnych zasług, ani żadnego prawa na które mógłbym się powołać. Nie mogę niczego wymagać, ani zgłaszać żadnych roszczeń.
Byłem kompletnym nędzarzem i to właśnie było moją siłą, bo nie musiałem silić się na argumenty, nie musiałem niczego bronić, reklamować, usprawiedliwiać. Byłem zupełnie nagi duchowo i chory, to znaczy pozbawiony mocy do dalszego życia i w tym sensie byłem prośbą i to tym bardziej zdaną na Boże miłosierdzie, że również moja wiara nie tylko nie była heroiczna, ale zdawała sobie sprawę, że tli się jak ogarek.
Nie zawiodłem się i tym razem na orędownictwie Maryi. To jej wiara i jej miłość wsparły moja niedoskonałość i w krótkim czasie poczułem przełom. Nastąpiła znacząca ulga. Kryzys został przełamany i dość szybko zasnąłem potem po tej „modlitwie”. Pierwszy raz od dnia zachorowania przed kilku miesiącami na covida 19 spałem tak długo i bez budzenia się w czasie snu.
Następnego dnia, późnym ranem już nie czułem bólu i nie powrócił ból w ciągu dnia. Miałem sporo zajęć: pisałem, czytałem, telefonowałem, spowiadałem, a wieczorem celebrowałem Eucharystię. Teraz zapisałem tych kilka zdań świadectwa w pierwszym rzędzie dla siebie samego, abym nie przegapił i nie zapomniał o dobru jakim mnie Bóg obdarował, czyli o kolejnym cudzie jaki uczynił.
Photo by Polina Tankilevitch from Pexels