W krótkim opowiadaniu zatytułowanym „Pokolenia Hankonatów. Kronika Rodu” Ismail Kadare opowiada historię rodziny, która zamieszkała podstępnie w albańskim mieście Gjirokastra. Krzywoprzysięstwo staje się fundamentem wznoszonego domu. Wszystko, co źle się zaczyna, źle się toczy i żeby dalej żyć trzeba cały czas kombinować, włóczyć się po sądach i śnić upiorne sny.
Hankonatowie, przybysze z gór, byli bardzo dziwni. Miejscowi nie mogli się nadziwić jak ci ludzie, którzy tak jak wszyscy mieli oczy i nos, mogli pogodzić katolicyzm i islam. Jak w jednej duszy mogą skrywać się dwie religie? Jeden z nich po modłach w meczecie szedł na mszę do kościoła. Zajmowali się najpierw handlem solą, a później olejem skalnym. Kto kogo zrodził, kto za kogo wyszedł i kto umarł – nie sposób się połapać. Kto zginął na wojnie, kto został zesłany i kogo ścięto – nie wie nawet narrator. „Jedno wszakże było pewne: gdzieś w wielkim kraju zwanym Europą jakiemuś królowi ścięto głowę”.
Wreszcie po ponad dwudziestu stronach opowiadania wydaje się, że tragedia, jaka spadła niespodziewanie na Hankonatów i na ich biznes, rozpocznie jakąś akcję. Nic mylnego. Co prawda ma miejsce wiele dziwnych, a nawet makabrycznych wydarzeń, ale narrator wspomina o nich jakby zapisywał te fakty zdawkowo w rodzinnej kronice: jakaś zemsta krwi ciążąca na rodzinie, morderstwo córki, która okryła hańbą nazwisko, czy też sen nawiązujący do powieści Kadarego, Pałac Snów, dzięki któremu Basri Hankonat otrzymuje państwową posadę.
Dzieje się wiele i w przyspieszonym tempie, jakby na filmie w kolorze sepii, ale nawet największa tragedia nie zakłóca rytmu życia Hankonatów. Wszystko rozmywa się w codzienności następujących po sobie pokoleń. Życie jest, bo jest. I takie jest, jakie jest; łażenie z jednego końca wielkiego domu na drugi. Mijają kolejne zimy, kolejne lata, a przybywające na cmentarzu mogiły czynią przybyszów z gór ludźmi coraz bardziej miejscowymi. Z inskrypcji na grobie Hadżiego Bardhushy Hankonata dowiadujemy się, że „był wszędzie i nie był nigdzie, ślepy jak piasek, którym targa wiatr”.
A tymczasem pieniądz tracił na wartości, oczekiwano wojny i masakry, nadchodził koniec świata. „Podobno ze dwadzieścia królestw rzuciło się na oślep do walki przeciwko sobie, same nie wiedząc dlaczego”. Karły skakały sobie do gardeł. Cóż mogło to obchodzić Hankonatów mieszkających od kilku pokoleń w albańskiej Gjirokastrze? Potrafili się ustawić i zadbać o swoje. Czy los im sprzyjał? Raz bardziej, innym razem mniej. Wszystko się jednak źle toczy, a gdy kolejny epizod kończy się dobrze, czytelnik powątpiewa, czy jest to rzeczywiście dobre zakończenie. A wszystko zaczęło się od pary butów pierwszego Hankonata, od błota na podeszwach. Bez nich nie byłoby całej tej historii.
Foto: Gjirokastra (źródło: flickr.com / em_diesus)
Ismail Kadare, „Pokolenia Hankonatów. Kronika Rodu” w: Ismail Kadare, Ślepy ferman, Pogranicze, Sejny 2010.