Tak dla życia znaczy tak dla miłości, tej prawdziwej, ewangelicznej, Chrystusowej
Dziwi nas może fakt, że w gronie dwunastu apostołów nie było żadnej kobiety i to nawet wtedy żadna z nich nie została dokooptowana do ich grona, gdy to grono trzeba było uzupełnić, po zdradzie Judasza. Dlaczego tego miejsca nie zajęła Maryja? Tym bardziej że przecież finałem męki Chrystusa na krzyżu było utworzenie Kościoła, gdy z wysokości krzyża wyrzekł On do Maryi uroczyste słowa: „Niewiasto, oto twój syn”, wskazując na swego umiłowanego ucznia. Do niego zaś powiedział: „Oto Matka twoja” i ten, od tej właśnie godziny wziął ją do swego domu i ten dom stał się początkiem Kościoła.
Z pewnością nieprzyłączenie Maryi do grona kolegium apostolskiego nie było przeoczeniem ani tym bardziej świadomym wyrazem deprecjonowania roli kobiety w Kościele, bo Ewangelia pokazuje przecież coś zupełnie przeciwnego, szczególnie w czasie po zmartwychwstaniu Chrystusa, gdy to właśnie Maria Magdalena wraz z innymi kobietami były pierwsze, które Go powitały i zaniosły tę dobrą nowinę do Jego apostołów, pogrążonych w żałobie i porażonych strachem, zamkniętych w domu, jak we wspólnym grobowcu.
Laicka krytyka, ale również ta, która się pojawia czasem w samym Kościele, znajduje tu argument, który zdaje się potwierdzać tezę, że w chrześcijaństwie mamy do czynienia z religijnie motywowaną dyskryminacją kobiet, nie dając im takich samych praw, jakimi cieszą się mężczyźni. Wini się za to „zacofanie” oczywiście dawne formacje kulturowe, nierozumiejące tego, kim jest w istocie człowiek i na czym polega jego ludzka godność, ale właśnie dlatego, tym bardziej naglącą jest sprawą, aby Kościół dzisiaj wreszcie się unowocześnił, skasował dziejową niesprawiedliwość i przyznał kobietom te same prawa, jakie posiadają mężczyźni.
Kierując się tą zasadą, należy na przykład im zabezpieczyć swobodny dostęp do kapłaństwa, a idąc dalej za tym rozumowaniem, również powinno się im umożliwić dostęp do apostolskiego gremium biskupiego i konsekwentnie, czemu nie, również należałoby im przyznać prawo do udziału w konklawe, a w przypadku, gdyby któraś z nich otrzymała odpowiednią liczbę głosów, to powinna zostać ustanowiona papieżem (papieżycą)
Rzecz jednak w tym, że Kościół ustanowił Jezus, a On nic takiego nie przewidział, chociaż bliski był przecież swojej matce, Maryi i na co dzień był bardzo życzliwy dla kobiet. Nic takiego również nie postanowił Kościół czasów apostolskich ani potem gdy się już w pełni ukształtował. Nikt tego nie zaproponował na soborach które miały wtedy miejsce, a na soborze w Efezie w roku 431 został sformułowany dogmat odnoszący się do Maryi, mówiący o niej jako o Bożej Rodzicielce, będący logiczną konsekwencją wiary w to, że Jezus Chrystus jest Jednorodzonym Synem Boga. Zupełnie nie pasuje to do oskarżania Kościoła o mizoginię i dyskryminację kobiet.
Żeby dobrze rozumieć problem, trzeba się najpierw uwolnić od sposobu myślenia zlaicyzowanego świata, nie poddając się jego sugestiom i nie powtarzając za nim bezmyślnie oskarżeń kierowanych pod adresem Kościoła. Chodzi bowiem o to, czego krytycy nie dostrzegają, że Kościół został ukonstytuowany według biblijnego paradygmatu małżeństwa i rodziny. Składa się zatem z dwu porządków: męskiego i żeńskiego. Męski, reprezentowany przez Apostołów, a żeński, przez Maryję i kobiety biorące udział w mesjańskiej misji Jezusa. Pierwszy ma charakter instytucjonalny, drugi natomiast rodzinny (domowy).
Motywem stwórczym i spoiwem obu tych porządków jest ewangeliczna miłość. Ona jest podstawą komunii pomiędzy tymi oboma porządkami i ona decyduje o tym, że mamy do czynienia rzeczywiście z cudem zaistnienia „jednego ciała” Kościoła. Z tej właśnie przyczyny pozbawiona jest sensu rewindykacja „praw” kobiet, domagająca się dla nich, w imię „równości”, wszystkich dotąd niedostępnych dla kobiet cech męskich.
Tego rodzaju rewindykacje wynikają z zasadniczego nieporozumienia, jakim jest brak rozumienia istoty Kościoła. Stąd właśnie biorą się pozbawione sensu rewindykacje praw kobiet, które w istocie uderzają w nie same, w oryginalność geniuszu żeńskiego, jak to ujmuje papież Jan Paweł II i co za tym idzie, w dobrostan całego Kościoła jako ewangelicznej wspólnoty wiary i miłości, rozmazując jego tożsamość i niszcząc jego spoistość wewnętrzną.
Musimy zatem unikać przeprowadzania fałszywych reform, to jest takich, które wywodzących się z obcych nam duchowo źródeł, bo wszelkie remedia proponowane przez tych, którzy nie rozumieją natury Kościoła, zamiast mu pomóc, tylko mu zaszkodzą. Tym bardziej że nie trzeba przecież żadnych skomplikowanych badań, aby dojść do zasadniczej konkluzji, o której Jezus jasno i wyraźnie mówi, wskazując na to, że pierwszym i podstawowym przykazaniem jest miłość Boga i bliźniego.
To właśnie ona, miłość, jest najbardziej adekwatną odpowiedzią na kryzys Kościoła. Bez niej zarówno naszej modlitwie, ascezie, naszemu nauczaniu, jak i naszej działalności będzie zawsze brakowało istoty, to znaczy ewangelicznego ducha, zapewniającego Kościołowi prawdziwą żywotność, która legitymuje się nie obfitą frazeologią, ale rzeczywistą owocnością, taką, która jest znakiem Nowego Życia.
Dlatego właśnie tak bardzo ważne jest to, aby umieć rozeznać prawdziwą miłość, tę ewangeliczną, która wywodzi się rzeczywiście od Jezusa i prowadzi do komunii z Jezusem, tę posiadającą Jego paschalną pieczęć autentyczności, która nie dała się zwieść podstępnej propagandzie tego świata, który nieustannie również lansuje miłość, proponując jednak jej oszukańcze podróbki i tanie zamienniki, gardząc Chrystusem, Jego krzyżem i Jego sakramentem Zbawienia, czyli Kościołem.