„Wśród młodych księży – kilka lat po święceniach – panuje poważny kryzys. Troska, którą byli obdarzeni w seminarium i w czasie formacji kończy się, euforia po święceniach ustaje i zaczyna się zwykłe, szare życie. W dodatku zbiega się to z naturalnym kryzysem, który dotyka mężczyzn w tym wieku. Uważam, że terapia grupowa powinna być w przypadku duchownych obowiązkowa” – mówi Przemysław Wysogląd SJ, młody ksiądz, który doświadczył depresji. W szczerej rozmowie opowiada o początkach choroby, wypaleniu, wierności kapłańskiemu powołaniu i doświadczeniu terapii grupowej.
„Środowisko kościelne jest męskie i dlatego z samej swojej natury bywa trudne i okrutne. Na pewno jest w nim mniej empatii niż w środowisku mieszanym. Mężczyźni nie wiedzą, ani jak zwracać się o pomoc, ani jak pomagać. Są bezradni w sferze emocjonalnej, którą przecież Pan Bóg po coś nam dał; nie pomylił się, wyposażając nas w emocje, również trudne. Co więcej, On mówi do nas w ten sposób. Nic dziwnego, że tylu księży sięga po alkohol, który pozwala odciąć się od emocji. A przecież wiemy, że próby ich zagłuszania kończą się różnie. Wydaje mi się, że rozwiązaniem tego typu problemów jest praca na emocjach. Mi ona bardzo pomogła”. Przeczytaj całą rozmowę (źródło: DEON):
Myśl o śmierci, która przynosi ukojenie
Piotr Kosiarski, DEON: Redaktorzy Biblii pierwszego Kościoła w Psalmie 23. zamiast słów „ciemna dolina” używają określenia „cień śmierci”. Wiem, że w kryzysie depresyjnym, który przeszedłeś, często modliłeś się tym psalmem.
Przemysław Wysogląd SJ: Myślę, że opisuje on dokładnie moje doświadczenie. Depresja, ten najgorszy jej epizod, był w moim przypadku związany właśnie z myślą o śmierci, która dawała mi ukojenie. Świadomość tego, że będę musiał żyć jeszcze wiele lat, a mój stan się pogarsza, budziła we mnie niepokój.
Mógłbyś to rozwinąć?
– Myślałem o śmierci jak o rozwiązaniu problemu: „Gdybym umarł, wszystko by się skończyło – dla mnie i dla moich bliskich, dla których jestem ciężarem”. Było to ważniejsze nawet od tego, co będzie później. Chcę podkreślić, że miałem takie myśli, choć jestem człowiekiem wierzącym. Perspektywa życia wiecznego schodziła na dalszy plan.
Depresja to nie część tożsamości ale okrutny dar
O swojej depresji mówisz, jak o „młodszym bracie – czasem wkurzającym a jednak bliskim”. Pierwszy raz spotykam się z takim porównaniem.
– Przełomowym momentem w moim życiu było zrozumienie, że depresja nie jest częścią mojej tożsamości. Po wielu latach zmagań z tą chorobą już tak się z nią zrosłem, że uznałem ją za część mnie. Zacząłem się nawet zastanawiać, czy byłbym w stanie funkcjonować bez niej. Pytałem sam siebie, czy bez depresji byłbym nadal tym samym człowiekiem, czy miałbym tą samą wrażliwość i nadal odnajdywałbym źródło inspiracji do tworzenia… W moim życiu wiele rzeczy było związanych z depresją. I to oddzielenie, zrozumienie, że choroba nie jest moją tożsamością, było przełomowym momentem w procesie uzdrowienia. W zasadzie był to jego początek. Kiedy byłem już na samym dnie i nie widziałem nic innego oprócz depresji, w czasie modlitwy pojawiła się myśl, że uznanie tej choroby za część mojej tożsamości jest kłamstwem, w które uwierzyłem.
Porównanie depresji do „młodszego brata” bierze się stąd, że naprawdę mam młodszego brata. Nie jest on częścią mnie, a jednocześnie jest kimś ważnym w moim życiu, ma wpływ na to, kim jestem, ale nie jest mną. Z depresją jest podobnie – też jestem z nią w pewnym sensie spokrewniony, ale nie jest ona częścią mnie.
Rodziny się nie wybiera. Można żyć z irytującym krewnym, akceptując to, jaki jest, albo udawać, że go nie ma i cierpieć jeszcze bardziej.
– Dokładnie o to chodzi. Można z rodziną nie rozmawiać, można się od niej odizolować, ale to i tak będzie rodzina, bo więzy krwi są silne. Tak samo jest w tym przypadku – mogę nauczyć się żyć z depresją, ale to nie znaczy, że będę żył w depresji. Depresja to okrutny dar.
Co masz na myśli?
– Depresja jest doświadczeniem, w którym mogę się zatracić i utonąć, albo czerpać z niego energię do dzielenia się z innymi. Wiele osób duchownych powiedziało mi, że dzięki mojemu doświadczeniu były w stanie nazwać pewne rzeczy po imieniu. Ja początkowo też nie byłem w stanie tego zrobić, bo nie znałem odpowiedniego języka. Ale kiedy już mi się to udało, ktoś inny, słysząc moją historię, był w stanie rozpoznać pewne podobieństwa u siebie i je nazwać. Właśnie w tym sensie depresja to dar.
Złączyć swoje rany z ranami Chrystusa
Kiedyś powiedziałeś mi, że jesteś człowiekiem Wielkiego Piątku. Jak wygląda Twoja relacja z Chrystusem na krzyżu?
– Wielkopiątkowy Chrystus jest bezradny, przybity do krzyża, nie uzdrawia, nie naucza, nie czyni cudów, nie ma siły, żeby dyskutować z faryzeuszami i nieść nadzieję. Jedyne, co robi, to ostatkiem sił wypowiada siedem słynnych zdań.
Przypomnijmy je.
– „Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą co czynią”, „Zaprawdę powiadam ci, dziś będziesz ze mną w raju”, „Niewiasto, oto syn Twój (…). Oto Matka twoja”, „Boże mój, Boże, czemuś mnie opuścił”, „Pragnę”, „Wykonało się”, „Ojcze w ręce Twoje powierzam ducha mojego”.
Są to bardzo ważne zdania, które – podobnie jak modlitwa Ojcze Nasz – stanowią jakby siedem próśb. Chciałbym jednak szczególnie zatrzymać się przy słowach: „Boże mój, Boże, czemuś mnie opuścił”. Jezus na krzyżu cytuje Psalm 22. Ale nie jest to teatralne zawołanie kogoś, kto wie, że wszystko będzie dobrze. To rzeczywiste doświadczenie rozpaczy i opuszczenia przez Boga. To jednocześnie krzyk ludzi, którzy są w ciemności, depresji, chorobie i beznadziei. Gdyby Chrystus tego wszystkiego nie przyjął i nie przeżył, nie zostałoby to przez Niego odkupione. Bóg, który stał się człowiekiem, doświadczył niewyobrażalnego cierpienia i nadał sens cierpieniom, które przeżywają miliardy ludzi w całej historii świata. Chrystus to wszystko odkupił, zamieniając w drogę do zbawienia. W Jego bezsilności jest odkupienie świata. „Zły łotr” mówi: „Czy Ty nie jesteś Mesjaszem? Wybaw więc siebie i nas” (Łk 23,39). Ale gdyby Chrystus ocalił siebie, nie ocaliłby nas.
W chrześcijaństwie najbardziej przekonuje mnie to, że daje ono odpowiedź na pytanie o sens cierpienia. Inne religie uważają, że cierpienie jest karą. Współczesny świat zachęca, by od cierpienia uciekać. Tylko chrześcijaństwo głosi, że cierpienie powinniśmy przyjąć. Oczywiście nie chodzi o każde cierpienie. Viktor Frankl uważa, że tylko w tym cierpieniu, którego nie można uniknąć, da się znaleźć sens. Czyli inaczej niż w znanej pieśni: „Każde cierpienie ma sens, prowadzi do pełni życia”. Nie każde cierpienie, ale tylko to, którego nie mogę uniknąć i które połączę z ranami Chrystusa ukrzyżowanego. W modlitwie Duszo Chrystusowa, którą bardzo kochał św. Ignacy Loyola, jest piękny zwrot: „W ranach Twoich ukryj mnie”. Rany Chrystusa jako coś, w czym znajduję schronienie. To właśnie w ranach Chrystusa ukrzyżowanego i zmartwychwstałego – bo te rany zostają również po zmartwychwstaniu, jako świadectwo prawdziwej miłości – do których przykładam swoje własne rany, znajduję uzdrowienie.
Możesz rozwinąć wątek ran Chrystusa, które pozostają po Jego zmartwychwstaniu?
– Zmartwychwstanie Chrystusa nie kasuje ani Jego ran ani cierpienia. Co więcej, uczniowie poznają Jezusa właśnie po ranach. W Piśmie Świętym czytamy o dużym zamieszaniu, które panuje w scenach opisujących spotkania uczniów ze zmartwychwstałym Chrystusem. Oni nie rozumieją wszystkiego, ale zawsze poznają Zbawiciela po ranach. Gdy Maria Magdalena szuka Jezusa w ogrodzie, jest tak zaoferowana własnym obrazem Boga, że gdy naprawdę Go spotyka, nie poznaje Go. Wszystko przez to, że szuka czegoś, co już umarło. Ale Pan Bóg znajduje ją na swój sposób, tak jak On tego chce. Podobnie jest z nami. My też często szukamy jakiegoś swojego, nierealistycznego obrazu Boga.
Uzależnienie od smutku, które przerodziło się w depresję
Wróćmy do tematu Twojej depresji. Co widzisz, patrząc w przeszłość i łącząc kropki?
– W młodości byłem zawsze pobożny. Ciągnęło mnie do duchowości wielkopostnej, bardzo lubiłem – i nadal lubię – drogę krzyżową, przyciemnione światła w kościele… Zawsze było w tym coś, co mnie pociągało, jednocześnie przynosząc pociechę. Nie potrafię tego wyjaśnić. Jako nastolatek fascynowałem się również mroczną stroną człowieczeństwa i świata duchowego, odkąd pamiętam, zawsze znajdowałem jakąś przyjemność w smutku. Dziś wiem, że od smutku można się uzależnić, ale wtedy nikt tego u mnie nie wychwycił. Ja też tego nie wychwyciłem. W końcu obcowanie ze smutkiem zaczęło się przekształcać w depresję, która dopadła mnie w wieku 23 lat.
Byłeś już zakonie.
– Tak. Wtedy usłyszałem diagnozę.
Co poczułeś?
– Z jednej strony była to odpowiedź na moje problemy, w tym niskie poczucie własnej wartości, które od dawna mi towarzyszyło. Z drugiej strony byłem przerażony i nie mogłem się z tym pogodzić. Naprawdę wstydziłem się swojej depresji i musiał minąć długi czas, zanim powiedziałem bliskim o diagnozie. Działo się to w 2010 roku. Temat depresji był wtedy absolutnym tabu. Na szczęście dzisiaj podejście do tej kwestii wygląda już trochę inaczej.
Jak wygląda depresja księdza?
Co działo się dalej?
– Zostałem wyświęcony na księdza, depresja jednak cały czas mi towarzyszyła i dała o sobie znać kilka lat później, gdy pracowałem w Opolu. Spotkałem się wtedy z niezrozumieniem ze strony współbraci i mogę dzisiaj powiedzieć, że to właśnie ono okazało się głównym problemem. Padały bardzo mocne słowa. Ktoś dał mi do zrozumienia, że nie da się na to nabrać, ktoś inny powiedział, że depresja jest wymówką od przyjmowania na siebie nowych zadań. Było to absurdalne, bo bardzo dużo pracowałem.
Oprócz depresji pojawiło się u Ciebie coś w rodzaju wypalenia. Mógłbyś to opisać?
– Mój kryzys był związany z wypaleniem w życiu sakramentalnym. Pewne rzeczy, wcześniej bardzo ważne, karmiące mnie duchowo, zaczęły być ciężarem. Okazało się, że nawet wychodzenie do ołtarza i odprawianie mszy świętej, stało się dla mnie dużym wyzwaniem. Szczególnie trudne stały się jednak spotkania ze wspólnotą. Może to zabrzmieć brutalnie, ale czasem pojawiało się wręcz obrzydzenie do wszystkiego, co robiłem, również do ludzi. Byłem sparaliżowany, jakby niezdolny do poruszania się. Moja codzienność zaczęła się walić. Towarzyszyło temu poczucie spadania w dół, grzęźnięcia w ciemności. Na szczęście w pewnym momencie prowincjał zdecydował, że dla własnego dobra przeprowadzę się do Krakowa. Nie było mi łatwo, tym bardziej, że zostałem „wyjęty” z moich zajęć i znalazłem się w sytuacji, w której nie miałem nic do roboty; nie do końca mi to pomogło. Z obecnej perspektywy uważam, że osoby w depresji powinny mieć jakieś zajęcie i odpowiedzialność. Gdy ich brakuje, pojawia się czas, by jeszcze bardziej się dołować.
Wśród młodych księży panuje poważny kryzys
Wspomniałeś, że w tym wszystkim najtrudniejszy okazał się brak zrozumienia ze strony najbliższych. Co powinno się zmienić w kapłańskich i zakonnych wspólnotach, by oszczędzić podobnych trudności cierpiącym na depresję?
– Oczekiwałbym przede wszystkim tego, co otrzymałem od mojego prowincjała, czyli empatii i troski. Kilka dni temu rozmawiałem z księdzem diecezjalnym, który jest mniej więcej w moim wieku. Po spotkaniu z nim, ale również po wielu innych rozmowach, które przeprowadziłem w ostatnim czasie, jestem przekonany, że wśród młodych księży – kilka lat po święceniach – panuje poważny kryzys. Troska, którą byli obdarzeni w seminarium i w czasie formacji kończy się, euforia po święceniach ustaje i zaczyna się zwykłe, szare życie.
Dodajmy, że czasy również są trudne.
– To prawda, nie jest łatwo być dzisiaj młodym księdzem. Bardzo boleśnie tego doświadczyłem, pracując w państwowej szkole średniej. U wielu nauczycieli i uczniów miałem od razu minusa za to, że jestem księdzem. Po pięciu latach uczenia w tej szkole wciąż były nauczycielki, które nie odpowiadały na moje „dzień dobry”. Spotkało mnie tam dużo biernej agresji, również ze strony młodych – oczywiście nie wszystkich, bo poznałem również genialnych uczniów.
Wracając jednak do Twojego pytania, wydaje mi się, że wśród młodych księży, przed czterdziestką, panuje naprawdę poważny kryzys. W dodatku zbiega się on z naturalnym kryzysem, który dotyka mężczyzn w tym wieku. Dlatego wydaje mi się, że potrzeba poświęcić sporo uwagi młodym księżom.
Mężczyźni nie wiedzą, ani jak zwracać się o pomoc, ani jak pomagać
Jak to zrobić w realiach, które mamy?
– Wydaje mi się, że w przypadku znajdującego się w kryzysie psychicznym księdza lub zakonnika, prośba o pomoc jest równoznaczna z przyznaniem się do porażki. Środowisko kościelne jest męskie i dlatego z samej swojej natury bywa trudne i okrutne. Na pewno jest w nim mniej empatii niż w środowisku mieszanym. Mężczyźni nie wiedzą, ani jak zwracać się o pomoc, ani jak pomagać. Są bezradni w sferze emocjonalnej, którą przecież Pan Bóg po coś nam dał; nie pomylił się, wyposażając nas w emocje, również trudne. Co więcej, On mówi do nas w ten sposób. Nic dziwnego, że tylu księży sięga po alkohol, który pozwala odciąć się od emocji. A przecież wiemy, że próby ich zagłuszania kończą się różnie. Wydaje mi się, że rozwiązaniem tego typu problemów jest praca na emocjach. Mi ona bardzo pomogła.
Mógłbyś o niej opowiedzieć?
– Jakiś czas po przeprowadzce do Krakowa wziąłem udział w trwającej 12 tygodni terapii grupowej. Sesje terapeutyczne odbywały się w szpitalu na oddziale dziennym i w ich trakcie pracowaliśmy właśnie na emocjach. Myślę, że czegoś takiego absolutnie brakuje w seminariach, nawet w kontekście zwykłej pracy w grupie. Jasne, uczą nas dzielenia Słowem Bożym. Ale to jest tak odległe od zwykłej codzienności… Widzę to bardzo wyraźnie we wspólnotach zakonnych. Jako zakonnicy nie umiemy ze sobą rozmawiać. Są oczywiście współbracia, z którymi można pogadać, ale w szerszym gronie, wspólnotowym, jest w tym ogromna trudność. Wiem, że coraz więcej zakonników, kleryków, księży, korzysta z psychoterapii indywidualnej. I świetnie. Natomiast moje doświadczenie jest takie, że dopiero psychoterapia grupowa pomaga. W moim byciu zakonnikiem nieraz spotkałem się z „odcinaniem od emocji”. „Nie będziemy teraz rozmawiać, bo są silne emocje”. Ale to jest właśnie dobry moment, żeby rozmawiać! Przecież wtedy jak się przeżywa emocje, jest się autentycznym. Nie wtedy, kiedy na zimno wszystko sobie przekalkulujemy.
Czy Twoim zdaniem każda osoba duchowna w czasie formacji powinna odbyć terapię grupową?
– Tak. Uważam, że terapia grupowa powinna być w przypadku duchownych obowiązkowa. Wiem, że w niektórych krajach na zachodzie w czasie formacji obowiązkowa jest terapia indywidualna. Ale jeszcze raz podkreślam – moim zdaniem to za mało.
Terapia indywidulana a terapia grupowa
Czym różni się terapia indywidualna od terapii grupowej?
– Z mojego doświadczenia wynika, że terapia grupowa jest o wiele bardziej konfrontacyjna. Psychoterapeuta indywidualny tworzy bardzo bezpieczny ekosystem i rzadko zdarza się coś, co pacjenta zaskakuje. Natomiast uczestnicy psychoterapii grupowej niekoniecznie są łagodni i przewidywalni. U mnie właśnie to zrobiło główną robotę i było bardzo motywujące. Przed grupą trudno jest coś ukryć, grupa wyzwala emocje i zadaje nieraz bardzo trudne pytania. A przecież wzrastamy wtedy, kiedy jest nam trudno. Moim zdaniem w czasie intensywnej, kilkutygodniowej terapii grupowej można osiągnąć takie efekty, jakie w terapii indywidualnej osiąga się po wielu latach. Nie wierzyłem w to i nie uwierzyłbym, gdybym tego nie doświadczył.
Co takiego stało się w czasie Twojej terapii?
– Najważniejszy proces, jaki dokonał się w jej trakcie, to wspomniane wcześniej oddzielenie depresji od mojej tożsamości. Co więcej, proces terapeutyczny był dla mnie bardzo duchowym doświadczeniem. Choć nie było ono religijne, opierało się na relacjach terapeutycznych, które od samego początku były bardzo głębokie. Lubię powtarzać, że duchowość i relacyjność to synonimy. Duch jest tym, który tworzy relację – z Bogiem, z drugim człowiekiem i z samym sobą. To właśnie spotkanie z ludźmi, które dokonało się w czasie psychoterapii grupowej, pozwoliło mi spojrzeć w głąb siebie, do swojego serca, przez które Pan Bóg do mnie mówi. Bez używania religijnego języka doświadczyłem czegoś bardzo duchowego.
Czy z twoją grupą terapeutyczną wybierzesz się kiedyś na piwo?
– Z jednej strony mam pragnienie takiego spotkania, z drugiej – opór. Na razie czekam.
„Dzięki depresji jestem lepszym księdzem”
Dlaczego nadal jesteś księdzem?
– Ponieważ Pan Jezus mnie o to prosi. Poza tym, dzięki doświadczeniu depresji, mogę być lepszym księdzem. Depresja i psychoterapia okazały się w moim przypadku doświadczeniami formacyjnymi. Wpłynęły na to, jakim jestem spowiednikiem, jak głoszę Ewangelię, na co zwracam uwagę, a także jaką tworzę sztukę. Depresja ukształtowała moją wrażliwość – zwłaszcza na cierpienie. Wracając do tego, o czym już wcześniej powiedzieliśmy, doświadczenie cierpienia jest w centrum chrześcijaństwa. Chrześcijaństwo mówi, że nie ma innej drogi do zmartwychwstania niż ta, która prowadzi przez cierpienie. Jezus w Ogrójcu modli się: „Ojcze mój, jeśli to możliwe, niech Mnie ominie ten kielich! Wszakże nie jak Ja chcę, ale jak Ty” (Mt 26, 39). Chrystus mówi: „Ja nie chcę umierać”. Ale nie ma innej drogi! To jest dla Niego bardzo głębokie doświadczenie, poci się krwią, odczuwa ból i towarzyszą Mu ogromne emocje.
A przecież jest to dopiero wstęp do Jego męki.
– To prawda. Cierpienie Chrystusa zaczęło się na długo przed torturami, którym został poddany. Już samo przyjęcie cierpienia wiele Go kosztowało.
Kościół i świat potrzebują mężczyzn na wzór Chrystusa
Wspomniałeś, że męskie środowisko „z samej swojej natury bywa trudne i okrutne”. Ale przecież nie wszyscy mężczyźni tacy są.
– Oczywiście, że nie. Ale tym, którzy są wrażliwi, trudno się przebić. W parafii, w której pracowałem, obserwowałem grupę ministrantów. Byli to bardzo wrażliwi chłopcy. Ale kiedy zbierali się razem, zwłaszcza na dłuższy czas, często miałem w głowie obraz z „Władców much” Williama Goldinga.
Przypomnijmy fabułę tej powieści.
– Chłopcy po katastrofie lotniczej zaczynają budować na bezludnej wyspie idealne społeczeństwo. Problem w tym, że stopniowo wychodzi z nich okrucieństwo i ciemna strona człowieczeństwa. Wydaje mi się, że męskie środowiska – a hierarchiczne środowisko kościelne właśnie takie jest – zawsze kierują się tą logiką. „Władcy much” perfekcyjnie pokazują, jak działa męski świat, w którym najbardziej wrażliwy z chłopców, karmiony agresją, sam staje się oprawcą.
Często mówi się dzisiaj o tak zwanej „toksycznej męskości”. Choć zwykle określenie to odnosi się do zachowań patologicznych, bywa nadużywane, sprawiając wrażenie, że każda męskość jest toksyczna. A przecież to nieprawda. Jakich mężczyzn potrzebuje dziś Kościół i świat?
– Takich jak Chrystus! Mężczyzna na wzór Jezusa jest świadomy swojej misji, ma przyjaciół – kobiety i mężczyzn, żyje we wspólnocie, modli się, jest stanowczy, ale nie boi się bliskości fizycznej. Przypomnijmy scenę, w której Maria namaszcza stopy Chrystusa olejkiem nardowym i wyciera je swoimi włosami. Albo przepiękny moment, w którym Umiłowany Uczeń spoczywa na piersi Jezusa. Dzisiaj niestety nasuwa to dwuznaczne skojarzenia, ale Ewangelia wyraźnie pokazuje, że bliskość fizyczna jest ważna. Chrystus nie boi się czułości, nie ucieka przed cierpieniem i przede wszystkim – chcę to wyraźnie podkreślić – przeżywa swoje życie jako służbę. Myślę, że to jest właśnie problem wielu przełożonych w Kościele.
Życie to przede wszystkim służba innym
Co masz na myśli?
– Władza, która deprawuje. Chrystus w wieczerniku zrobił coś absolutnie szokującego. Komentatorzy wskazują, że biblijny tekst nie pozostawia wątpliwości – Chrystus, zanim umył uczniom nogi, zdjął z siebie szatę, pozostając tylko w przepasce osłaniającej biodra, czyli dokładnie tak jak będzie później ukrzyżowany. Bóg postawił się więc w pozycji niewolnika, następnie uklęknął przed człowiekiem i umył mu nogi. Kiedyś mandatum (obrzęd obmycia nóg w czasie liturgii Wielkiego Czwartku – przyp. autora) traktowane było jak sakrament. Dziś jest czymś opcjonalnym. To skandaliczne, że niektórzy księża nie są w stanie raz w roku zdobyć się na symboliczny gest obmycia nóg. To znaczy, że nie przeżywają swojego życia jako służby. Każdy ksiądz powinien, przynajmniej raz w swoim życiu, w czasie liturgii Wielkiego Czwartku, umyć komuś nogi.
Przypomina mi się Wielki Czwartek u krakowskich kapucynów. W 2023 roku bracia postanowili, że celebrans obmyje nogi nie bezdomnym czy wiernym wezwanym z kościoła, ale swoim współbraciom. Kapucyn, który to zrobił, powiedział po wszystkim, że było to najtrudniejsze mandatum w jego życiu i że najtrudniej obmywa się nogi ludziom, z którymi na co dzień się mieszka.
– Kiedy byłem na studiach w Rzymie, generał naszego zakonu również obmył nogi scholastykom (jezuiccy klerycy na początku formacji – przyp. autora). Na poziomie symbolicznym było to bardzo mocne i poruszające.
Depresję da się wyleczyć, ale nie zawsze. Czasami trzeba nauczyć się z nią żyć
Gdy rozmawiamy, cały czas towarzyszy mi poczucie, że w temacie depresji niemal od samego początku „grasz w otwarte karty”. Co motywuje cię do tego, by mówić wprost o tak trudnych rzeczach?
– Jeśli chcę być autentyczny, muszę być szczery, a jedyne co mogę naprawdę uczciwie powiedzieć innym, opiera się na moim własnym przeżywaniu. Bardzo łatwo rozpoznać, czy ktoś jest z nami szczery, czy tylko mówi coś, czego wyuczył się i w to nie wierzy. Dlatego, żeby opowiadać innym o Panu Bogu, muszę mówić o swoim doświadczeniu. Właśnie to motywuje mnie, żeby publicznie nazywać pewne rzeczy i pokazywać sposób, w jaki Pan Bóg znajduje mnie w mojej kondycji, pośrodku owego „cienia śmierci”.
Kiedyś opisywałeś swoją depresję jako „czarną falę”. Jak postrzegasz ją dziś?
– Bardzo podobnie, bo ona nigdy nie zniknęła. Potrafię jednak przygotować się na jej przypływ. Gdy wiem, że się zbliża, staram się rezygnować z tego, co jest w życiu niekonieczne i koncentrować na tym, co naprawdę ważne – na odpoczynku, zdrowiu fizycznym i odpowiednim odżywianiu, na sprawianiu sobie drobnych przyjemności, dbaniu o swoje pasje i zaufaniu Panu Bogu. Uważam, że zwracanie uwagi na sprawy drugorzędne jest generalnie problemem wielu ludzi i że każdy powinien posiadać umiejętność odwracania uwagi od mało istotnych spraw. Tym bardziej, że wszyscy jesteśmy narażeni na większe lub mniejsze kryzysy psychiczne. Naprawdę warto wiedzieć, jak w takich sytuacjach ocalać to, co najważniejsze. Całej reszty i tak nie zabierzemy do domu Ojca.
Depresję da się wyleczyć, ale nie zawsze. Czasami trzeba nauczyć się z nią żyć. Ogromną nadzieją napełniło mnie spotkanie ze starszym jezuitą, który zwierzył mi się, że na depresje leczy się już od kilkudziesięciu lat. Jest to człowiek, który pełnił odpowiedzialne funkcje i prowadzi bardzo głębokie życie duchowe. Można powiedzieć, że wiele wycierpiał ale równie wiele osiągnął.
W Japonii przed laty powstała sztuka zwana kintsugi. Na pierwszy rzut oka nie ma ona nic wspólnego z chrześcijaństwem, ale z drugiej – jest piękną, niemal poetycką metaforą tego, co dzieje się z naszymi ranami, gdy złączymy je z ranami Chrystusa.
– W naszej kulturze wolimy pozbywać się zniszczonych rzeczy. Często postępujemy tak z przedmiotami, które zostały wykonane ręcznie i przetrwały dziesiątki albo nawet setki lat. Japończycy natomiast, łącząc minimalizm z szacunkiem dla materii i rzemiosła, wymyślili piękną technikę naprawiania stłuczonych naczyń, które – zamiast wyrzucać – sklejają spoiwem zmieszanym z rozdrobnionymi cząsteczkami złota. Dzięki temu ich pęknięcia stają się tym, co je uszlachetnia. Myślę, że bardzo podobnie może być z nami i ranami, które w sobie nosimy.
Przemysław Wysogląd – jezuita, duszpasterz, kierownik duchowy. W swojej pracy duszpasterskiej wykorzystuje słowo i obraz, by pokazać obecność Boga w naszej codzienności. Wrażliwy artysta, utalentowany grafik i ilustrator. Autor m.in. polichromii w kaplicy adoracji w kościele ojców jezuitów w Opolu, komiksów K.O.S.T.K.A. i Inigo. Niebezpieczne życie Ignacego Loyoli.
Autor: Piotr Kosiarski – Dziennikarz, podróżnik, bloger i obserwator świata. Laureat Pierwszej Nagrody im. Stefana Żeromskiego w 30. edycji Konkursu Nagrody SDP przyznawanej za publikacje o tematyce społecznej. Od 10 lat redaktor DEON.pl. Interesuje się historią, psychologią i duchowością. Lubi latać dronem, wędrować po górach i szukać wokół śladów obecności Boga. Prowadzi autorskiego bloga Mapa bezdroży oraz internetowy modlitewnik do św. Józefa. Można go śledzić na Instagramie.