Często słyszałem to pytanie: dlaczego przyjechałeś do Polski? Odpowiedź wcale nie jest skomplikowana: przyjechałem tutaj, ponieważ jestem jezuitą! Nasza formacja trwa około jedenastu lat, a mój pobyt w Polsce był jej częścią. Pierwsze dwa lata spędziłem w nowicjacie w Splicie, a trzy kolejne to studia licencjackie w Zagrzebiu. I dopiero wtedy, po pięciu latach od wstąpienia do zakonu, Pan Bóg poprowadził mnie dalej – do miejsca, którego wcześniej nie znałem: do Polski.

Już na samym początku trafiłem do jednego z najpiękniejszych polskich miast – do Krakowa. To właśnie tutaj odbywałem zakonne praktyki, tzw. „magisterkę”, która – choć kojarzy się ze studiowaniem – nie ma z nim nic wspólnego. To etap formacji, podczas którego jezuita uczy się żyć i pracować „w realu” – ma okazję doświadczyć tego, jak pracuje się po święceniach, jak żyje się w zakonnej wspólnocie. Ja przez dwa lata współpracowałem z ekipą Szkoły Kontaktu z Bogiem i z tzw. powołaniowcem krakowskiej prowincji.

Rzucony na głęboką wodę

Kiedy dziś spoglądam w przeszłość, widzę dla mnie bardzo ważną rzecz, o której nieczęsto wspominam. Przyjechałem do Polski, mając zaledwie 23 lata. To wiek, w którym człowiek zaczyna układać swoje życie, szuka stabilności, relacji, własnego miejsca w świecie. Ja w tym wieku zostałem wrzucony w zupełnie nową dla mnie rzeczywistość – z dala od rodziny, przyjaciół i znajomych. Nie da się ukryć, że był to skok na głęboką wodę. Nie miałem życiowego doświadczenia, nie znałem odpowiedzi na wiele życiowych pytań. Wielu rzeczy dopiero się uczyłem – jak pracować, jak budować relacje w obcym kraju, jak radzić sobie z samotnością, odpowiedzialnością, własnymi słabościami, a wreszcie – jak studiować w nowym, nieznanym środowisku.

Były momenty, w których czułem, że to wszystko mnie przerasta, że oczekiwania wobec mnie są większe niż moje możliwości, że potrzebuję czasu, którego nie mam. Dopiero z perspektywy widzę, że ten okres był niezwykle wartościowy w mojej formacji. Wówczas naprawdę dojrzewałem. Uczyłem się cierpliwości wobec samego siebie, odwagi w stawaniu przed rzeczami, których się bałem, i pokory, która przychodzi, kiedy człowiek musi zaczynać od zera. Byłem jak dziecko – często to powtarzałem we wspólnocie; współbracia dobrze znają te słowa…

Polska była moją szkołą dojrzewania

Polska stała się dla mnie nie tylko szkołą duchowości i życia zakonnego, ale także szkołą dorastania. Gdyby nie te doświadczenia – rozmowy, relacje, trudności, kłótnie ze współbraćmi, codzienne małe zwycięstwa – nie byłbym dziś tym, kim jestem jako człowiek i jako jezuita. I chyba dlatego właśnie tak mocno czuję wdzięczność: bo chociaż przyjechałem tu jako młody człowiek, to wyjechałem jako ktoś znacznie dojrzalszy, spokojniejszy, bardziej ugruntowany.

To, co wam, drodzy Polacy, wydaje się zwyczajne, dla mnie było nowością – nawet sposób, w jaki ludzie ze sobą rozmawiają, jak pracują, jak się zachowują i jak świętują. Nowe było to, jak się modlicie i jak żyjecie swoją wiarą. Pomimo trudności od pierwszych dni czułem, że to będzie dla mnie dobry czas.

Ostrzegano mnie, że język polski może być dla mnie poważną barierą, ale nie okazał się jakoś potwornie trudny. Pewnie dlatego, że uczyłem się go z ogromną miłością i szacunkiem, chcąc naprawdę wejść w świat ludzi, do których zostałem posłany. Myślę, że kiedy człowiek zaczyna kochać dany język, zaczyna się otwierać. Dość szybko złapałem rytm, melodię zdań – świetnie radziłem sobie w szkole języków obcych, byłem lubiany i – muszę to przyznać – osiągałem tam najlepsze wyniki. A później… zacząłem się uczyć gwary śląskiej. Stała się ona dla mnie drugim „językiem serca”, który dopowiedział mi wiele ważnych rzeczy o Polsce.

To nie chłód i dystans, ale realizm, w którym nie ma udawania

Pierwsze miesiące były pełne spokoju i samotności. Polska z początku potrafi wydawać się zamknięta i surowa. Gdy słyszałem powtarzane często „no trudno”, bolało – i miałem wrażenie, że wszystkie drzwi się zatrzaskują. Dopiero z czasem odkryłem, że ta twardość nie jest chłodem, tylko jakimś specyficznym, pięknym realizmem – wiernością i uczciwością, w której nie ma udawania. Polacy zaczęli mnie budować swoją postawą. Rozmawiali ze mną powoli i cierpliwie. Czasem żartowali z moich błędów językowych, ale nie w złośliwy sposób – raczej w taki, że wszystkim nam sprawiało to radość. Wielu zapraszało mnie na herbatę, na obiad, na spacer – chcieli poznać mnie nie jako „obcego”, ale jako brata.

W Polsce zrozumiałem, jak wielką moc mają małe gesty: jedno serdeczne zdanie, jeden uśmiech, jedno „chodź, usiądź z nami”. Gdy mój tato zachorował na raka, współbracia i bliscy okazali mnie i mojej rodzinie ogromną troskę i wsparcie. Każdego dnia doświadczałem od nich bliskości. Miałem poczucie, że należę do rodziny.

W Polsce nauczyłem się modlić – bardziej słuchać niż mówić

Odkryciem był też dla mnie polski sposób przeżywania duchowości, w którym jest miejsce na ciszę: ciszę adoracji, ciszę na rekolekcjach, ciszę w liturgii, ciszę, w której nie trzeba udawać. To nie była cisza pustki, ale cisza, w której Bóg mówi wyraźniej. Właśnie w Polsce nauczyłem się modlić spokojniej, słuchać więcej niż mówić i powierzać Bogu to, czego nie znam i nie rozumiem. A było to doświadczenie kompletnej bezradności, gdzie czasem jedynym miejscem, w którym mogłem sobie z tym poradzić, była kaplica, w której zawsze czekał na mnie dobry Pan Bóg.

Mijał czas i pojawili się przyjaciele – prawdziwi, bliscy. Z nimi spędziłem niezliczone godziny na rozmowach, żartach i na wspólnych modlitwach. To oni nauczyli mnie polskiego humoru, sposobu myślenia i chyba też przekazali mi kawałek polskiego serca. Dzięki nim przestałem myśleć o Polsce jako o „innym kraju”, przestałem odczuwać samotność i bezradność. Zacząłem myśleć o Polsce jak o miejscu, które mnie ukształtowało. Bardzo mile wspominam serdeczną gościnność u rodzin moich współbraci, gdzie przyjęto mnie jak własnego syna, zwłaszcza na Śląsku.

Nie przyjechałem tu szukać domu, ale go znalazłem

Po pięciu latach mogę powiedzieć jedno: nie przyjechałem do Polski szukać domu, ale go znalazłem. Nie dlatego, że zmieniłem adres, ale dlatego, że zmieniło się moje serce. Dziś nie mówię „tam w Polsce”, tylko „u nas w Polsce”. Bo Polska stała się dla mnie miejscem łaski, dojrzewania, spotkań i przyjaźni, których nigdy nie zapomnę. W moim pokoju w Chorwacji, gdzie obecnie mieszkam, na ścianie wisi polska flaga. Wcale nie ukrywam, że noszę Polskę w sercu. Jako kolarz amator mam ją też na swoim stroju do jazdy na rowerze.

Po tych latach polskich doświadczeń, teraz, gdy pracuję jako wikariusz na parafii w Zagrzebiu, słyszę często od ludzi coś, co bardzo mnie wzrusza. Pewna siostra zakonna, znana u nas ze swojej powagi i surowości, powiedziała mi kiedyś, że zachowuję się jak ksiądz z wieloletnim doświadczeniem duszpasterskim. Dla mnie to nie tylko zwykły komplement. To znak, że moja formacja w Polsce owocuje, że cierpliwość, wytrwałość i zbudowane relacje mają sens.

Największą radość i wdzięczność budzi we mnie świadomość, że przez te lata spędzone w Polsce mogłem poznać wiele osób zmierzających do kapłaństwa. Miałem zaszczyt być świadkiem ich wzrastania, towarzyszyć im w codziennym życiu, gotować dla nich chorwackie potrawy, a potem uczestniczyć w ich święceniach diakonatu, prezbiteratu i w prymicjach. To wspaniałe doświadczenie widzieć, jak ci, którzy byli moimi towarzyszami w codziennych wyzwaniach, teraz wspólnie przy ołtarzu ofiarują Bogu swoją posługę. I jak tu nie być wdzięcznym?

Czy gdzie indziej mógłbym otrzymać takie doświadczenie? Bóg prowadzi nas cierpliwie, a wspólnota, przyjaźń i posługa mają moc przemieniać życie. Dlatego na moje prymicje w rodzinnej miejscowości przyjechało dwunastu współbraci z Polski – nawet więcej niż jezuitów z Chorwacji. To niezmiernie piękny, bardzo wzruszający gest, który prowadzi mnie niezmiennie do pytania: czym to zasłużyłem?

o. Ivan Marinković SJ