(fot. A Meteor Shower/ Flickr.com)

(fot. A Meteor Shower/ Flickr.com)

„Największe przykazanie” mówi o miłości Boga, bliźniego, ale także o miłości do samego siebie (por. Mk 12, 30-31). Rzeczywiście, ktoś niekochający siebie i zniechęcony do swojego życia lęka się nie tylko wyjść ku drugiemu człowiekowi, ale nie umie też przyjąć oferowanej mu miłości.

Mówimy za św. Pawłem, że Bóg w Jezusie Chrystusie nas usprawiedliwił (por. Rz 3, 21-28). Cóż to właściwie znaczy? Można by odpowiedzieć, że wybaczył nam nasze grzechy, okazał nam swoje miłosierdzie; byliśmy winni i skazani, a oto przyszedł uniewinniający akt łaski. To prawda, ale Bóg usprawiedliwił nas w dużo głębszym sensie: okazał nam swą bezwarunkową miłość i powiedział: „Dobrze, że istniejesz. Chcę, żebyś istniał przy Mnie zawsze”. Taka miłość usprawiedliwia nasze życie raz na zawsze. Bo życie nieusprawiedliwione to życie, które nikogo nie obchodzi. Czuć się natomiast kochanym, to doświadczać, że ktoś mocno pragnie, abym istniał. A skoro sam Stwórca i Pan Wszechświata mówi mi, że mnie kocha, że moje życie ma wieczną wartość w Jego oczach, to jestem usprawiedliwiony. Przeciwieństwem tak rozumianej miłości staje się obojętność wobec innego istnienia, aw skrajnym przypadku nienawiść, która zdaje się mówić: „Byłoby lepiej, gdyby cię w ogóle nie było”. Dlatego św. Jan powiada, że każdy, kto nienawidzi swego brata, jest zabójcą (1 J 3, 15). Ten, kto nienawidzi drugiego, nawet jeśli nie dokonuje morderstwa, to w swoim sercu jest zabójcą, gdyż cieszyłby się, gdyby ten drugi przestał istnieć.

Św. Tomasz z Akwinu stwierdził, że osoba kochająca chce przede wszystkim, by osoba kochana istniała i żyła. Stwórcza moc ludzkiej miłości jest jednak ograniczona, o czym niekiedy przekonujemy się w dramatycznych okolicznościach. Dlatego szukamy miłości większej, pierwotnej i wiecznej, która byłaby gwarantem naszej miłości -kruchej i zagrożonej śmiercią. Taką miłość objawił nam Jezus Chrystus. Objawienie to dokonało się najpełniej na krzyżu i w zmartwychwstaniu. Patrząc na Ukrzyżowanego, można by sądzić, że oto głupota i nienawiść zwyciężyły. Jednak po Golgocie przychodzi poranek wielkanocny, w którym ostatnie słowo należy nie do nienawiści rodzącej śmierć, ale do przebaczającej miłości. Bóg jest miłością (1 J4, 16) – to nowotestamentalna „definicja” Boga, który nie jest absolutną, samotną monadą, lecz wspólnotą Trzech: Ojca, Syna i Ducha. Bóg zatem nie tylko jest miłością w odniesieniu do stworzenia, ale jest miłością sam w sobie. Ponadto u Boga miłość i powołanie do istnienia to synonimy. A zatem Bóg nie tyle stwarza Adama, by potem go pokochać, ale mówi: „Kocham cię, Adamie”, i wtedy Adam zaczyna istnieć. Diabeł zaś, przez którego śmierć weszła w świat (Mdr 2, 24), od początku kusi człowieka, by zwątpił w miłość Boga w imię fałszywie rozumianej wolności.

„Największe przykazanie” mówi o miłości Boga, bliźniego, ale także o miłości do samego siebie (por. Mk 12, 30-31). Rzeczywiście, ktoś niekochający siebie i zniechęcony do swojego życia lęka się nie tylko wyjść ku drugiemu człowiekowi, ale nie umie też przyjąć oferowanej mu miłości. Jak wyjść z matni niekochania siebie, drugiego człowieka i Boga? Historia zbawienia ukazuje nam Boga, którego główne działanie to przekonywanie nas o Jego miłości. W tej historii pojawia się szatan, którego katecheza jest odwrotnością Bożego słowa: „Bóg cię nie kocha, ogranicza cię w twoich możliwościach”. Tymczasem Bóg jest cierpliwy i wykorzystuje każdą szansę, aby pociągnąć nas ku sobie. Tak samo bywa w relacjach międzyludzkich. Ileż trzeba czasu i wyrozumiałości, aby na przykład zranione, odrzucone dziecko przekonać, że przez przybranych rodziców naprawdę jest kochane. Kiedy jednak pojawi się w człowieku szczelina, poprzez którą dociera do niego odrobina miłości, staje się to szansą, że szczelina ta powiększy się, a doświadczenie miłości będzie rosnąć we wskazanych trzech wymiarach. Trzeba mieć nadzieję, że nawet w najbardziej zgorzkniałym człowieku, który nienawidzi siebie i innych, istnieje miejsce, w którym może on doświadczyć miłości i… zostać zbawionym.

Ludzka miłość i nienawiść wyrażają się poprzez ciało. Między innymi dlatego Bóg stał się człowiekiem, aby poprzez wcielonego Syna opowiedzieć nam o swej miłości. Poprzez ciało wyrażamy trzy wymiary miłości, nie tylko eros (wymiar erotyczny i seksualny), ale takżephilia (miłość przyjaźni) i agape (caritas – łaska duchowej jedności). W dzisiejszych czasach na pierwszy plan wysuwa się erotyzm. Niektórzy mówią, że żyjemy w pan-seksualnym świecie, to znaczy w takim, w którym prawie wszystko nasycone jest erotycznym pożądaniem. W tym kontekście Kościół wyróżnia się swoim nauczaniem dotyczącym seksualności, między innymi ścisłym łączeniem miłości seksualnej z małżeństwem i rodzicielstwem, a także obroną celibatu jako wyboru dobrego dla powołanych przez Boga. Tymczasem powszechnie reklamuje się seksualność jako miejsce rozrywki, a zarazem rozwija biznes antykoncepcyjny i aborcyjny. Czy jednak takie wykorzystanie ciała przynosi ludziom szczęście? Benedykt XVI napisał: „Eros upojony i bezładny nie jest wznoszeniem się, «ekstazą» w kierunku Boskiego, ale upadkiem, degradacją człowieka. […] Eros potrzebuje dyscypliny, oczyszczenia”1. Warto zwrócić uwagę na fakt, że akt seksualny, który w miłości małżeńskiej jest ważnym momentem fizyczno-duchowego zjednoczenia, z drugiej strony, może być miejscem głębokiej krzywdy i nienawiści. Osoby, które doświadczyły gwałtu, molestowania, są bardzo głęboko zranione właśnie dlatego, że skalano w nich tę sferę, która cała nakierowana pozostaje na miłość.

Mówimy, że prawdziwa miłość jest bezinteresowna. Tak też czytamy u św. Pawła: Miłość nie zazdrości, nie szuka poklasku, […] nie szuka swego (1 Kor 13, 4-5). To prawda, ale z drugiej strony człowiek ze swej natury to „istota potrzebująca”. Byłoby zuchwalstwem powiedzieć Bogu: „Niczego od Ciebie nie oczekuję, bo kocham Cię bezinteresownie” – chociaż posługując się językiem paradoksu, mistycy mówili w ten sposób, chcąc wyrazić swoje pragnienie całkowitej bezinteresowności w miłości do Boga. Jednak takie powiedzenie czegoś podobnego drugiemu człowiekowi mogłoby trącić pychą. Nasza miłość jest miłością łaknącą wzajemności: chcemy być kochani. Postawa ta nie musi oznaczać egoizmu, redukującego drugiego do własnych potrzeb. Paradoksalnie nienawiść też bywa w pewnym sensie „bezinteresowna”, kiedy na przykład dla dokonania zemsty człowiek jest w stanie poświęcić własne dobro, aby tylko zniszczyć tego, kogo uważa za wroga. Ktoś, kto miałby swe dobro na uwadze, nie poddałby się nienawiści, która może zniszczyć nie tylko nienawidzonego, ale także nienawidzącego.

Naturalną – po grzechu pierworodnym – postawą jest miłość do tych, którzy nas miłują, a nienawiść do wrogów. Jezus jednak przynosi nowe przykazanie: Miłujcie waszych nieprzyjaciół i módlcie się za tych, którzy was prześladują (Mt 5, 44). I sam o tym zaświadcza, kiedy umierając na krzyżu, modli się za prześladowców, bo nie wiedzą, co czynią (Łk 23, 34). Taka miłość nie jest zaprzeczeniem sprawiedliwości lub jakąś naiwnością. To uczestnictwo w życiu samego Boga, który pragnie zbawienia każdego człowieka. Uczeń Chrystusa – widząc wielkie zbrodnie – słusznie domaga się sprawiedliwości, ale nie żywi w sobie nienawiści, lecz modli się na przykład słowami modlitwy fatimskiej: „Dopomóż szczególnie tym, którzy najbardziej potrzebują Twojego Miłosierdzia”.

DEON_LOGO/ o. Dariusz Kowalczyk SJ/ RED.