(fot. VnGrijl / Foter.com / CC BY)

(fot. VnGrijl / Foter.com / CC BY)

Cisza zabija i ożywia. Niszczy zło, ale ujawnia dobro. Cisza jest niczym sito. Przesiewa całą ludzką biedę i uzdrawia, jeśli uwierzymy w skuteczność prostych środków.

„Stamtąd podążył Jezus dalej i przyszedł nad Jezioro Galilejskie. Wszedł na górę i tam siedział. I przyszły do Niego wielkie tłumy, mając z sobą chromych, ułomnych, niewidomych, niemych i wielu innych, i położyli ich u nóg Jego, a On ich uzdrowił”(Mt 15, 29-30).

Lubimy patrzeć na swoje życie patrzeć przez pryzmat wielkich wydarzeń: matura, obrona pracy magisterskiej, ślub, awans w pracy, pojawienie się dziecka w rodzinie. Sęk w tym, że w życiu ważne jest również to, co pomiędzy, czyli codzienność, gdzie właściwie nic spektakularnego się nie dzieje. Te zwykłe chwile, które pochłaniają większość naszego czasu.

W ewangeliach często pojawia się coś takiego. W pośrodku swego aktywnego zaangażowania, głoszenia Słowa, uzdrawiania, wędrówek, Jezus nagle na chwilę się zatrzymuje. Tak dzieje się chociażby w piętnastym rozdziale Ewangelii według św. Mateusza. Pojawia się tam przerywnik między dwiema historiami, który w sumie można by spokojnie pominąć. Ale ten przerywnik nie jest tutaj przypadkowy. Ten przerywnik jest wydarzeniem.

Pewnego dnia Jezus był w drodze do Galilei z pogańskich okolic Tyru i Sydonu, gdzie uzdrowił córkę kobiety kananejskiej. Poszedł w stronę Jeziora Galilejskiego. Po czym Ewangelista dodaje: „Wszedł na górę i tam siedział”.

Bardzo mnie to zdanie uderzyło. Nigdy nie zwracałem na nie uwagi – bo sądziłem, że to jedynie literacki ozdobnik. Ale właśnie to zdanie wzbudziło mój niepokój. Chyba dlatego, że jest takie proste i trafia w samo sedno.

No właśnie. Co Jezus tam robił? Może po prostu odpoczywał, bo przeszedł kawał drogi. Może chciał z góry popatrzeć na taflę jeziora, poczuć na sobie podmuch wiatru albo promienie słońca. Może chciał się pomodlić. Tak czy owak, przebywał z dala od ludzi i zajęć na osobności. I to jest istotne.

Jak długo tam siedział? Nie wiemy. W każdym razie, gdy tak sobie siedział, nagle zwaliła Mu się na głowę cała ludzka bieda, chorzy, którzy szukali pomocy i uzdrowienia. Zastali Go podczas siedzenia.

Jezus nie oblega, lecz puka

„Czuwajcie i módlcie się w każdym czasie” (Łk 21, 26) – powiada Chrystus. I puka do drzwi, czeka cierpliwie na ich otwarcie. Nie wedrze się do środka siłą. Nie będzie walił taranem w drzwi, bo to nie Jego styl. Szuka kontaktu z nami w ciszy i delikatności: „Wejdź do izdebki i módl się w ukryciu do Ojca”.

Żyjemy w świecie, w którym dociera do nas nieskończenie więcej bodźców niż dawniej. Sami stworzyliśmy sobie tyle udogodnień, że nie nadążamy z ich poznawaniem i wykorzystaniem. Nie twierdzę, że to źle, ale ta sytuacja domaga się od nas większej czujności, jeśli nie chcemy pozostać bezkrytycznymi pochłaniaczami wszystkiego co tylko stanie w centrum naszego zainteresowania.

Oddychamy kulturą „niecierpliwości techniki”. Wszystko musi być już, szybko i naraz. Mamy problem z czekaniem. Widać to w urzędzie, przy kasie, na drodze. Chcemy, żeby ludzie działali jak automaty biletowe czy bankomaty. Przyciskam guzik i wyskakuje mi to, co chcę.

Kiedy jestem w galerii handlowej, nawet jeśli tylko przez nią przechodzę, to po 10 minutach dostaję kręćka. Jest tam tyle rzeczy, które do mnie krzyczą: weź mnie, kup mnie, spróbuj mnie, przymierz mnie, posiądź mnie. Jest to nęcące wodzenie, rodzące wrażenie, że może jednak coś z tych rzeczy przydałoby się mieć. A równocześnie odzywa się we mnie głos, że większości tych rzeczy nie potrzebuję.

Rozstań się na chwilę ze światem

Jak wobec tego odpowiedzieć na zaproszenie Pana? Jak wejść na górę i po prostu w spokoju siedzieć? To nie świat jest zły. To nie od świata takiego, czy innego zależy, czy wyjdziemy naprzeciw Pana. Wiele zależy od mojej decyzji, a także od zdolności do pozostawiania i tracenia tego, co wydaje mi się bezcenne, ale i tego, co doraźnie zaspokaja moje głody i chwilowo ucisza niepokoje.

Jeśli chcę spotkać Pana, to muszę wejść na moją górę lub pustynię i tam siedzieć. Nie zawsze musi to być modlitwa. Jezus nieco wcześniej mówi w Ewangelii św. Mateusza: „Przypatrzcie się ptakom w powietrzu, przypatrzcie się liliom” – to ma być lekarstwo na zabieganie, troski, zapomnienie o Bogu. Myślę, że to proste zalecenie należy potraktować dosłownie. Sam Jezus na pewno często to robił. Był świetnym obserwatorem życia, kontemplował, słuchał.

Jeśli chcę wejść na górę i tam siedzieć, to muszę się trochę opustoszyć. Zostawić na jakiś czas Facebooki, Twittery, esemesy, smartfony, czy inne gadżety, które tak bardzo domagają się uwagi. Musimy być w jakiejś mierze puści, aby pomieścić w sobie obecność Boga. Nie możemy pozwolić, aby cała nasza wyobraźnia, pamięć i umysł zostały zagracone, nie możemy mieć wszystkiego, nawet jeśli są to dobre rzeczy. Nie wyjdę na górę, aby siedzieć, jeśli nie włączę firewalla w mojej głowie. Muszę zadbać o pewną dyscyplinę, ascezę, bo nie jestem maszyną, a i ona po jakimś czasie wysiada.

Papierowe potwory

Ale czy ja to jeszcze potrafię zrobić? Usiąść na osobności, w ciszy, słuchać, patrzeć? Czy mogę jeszcze żyć bez tych wszystkich elektronicznych „dopalaczy”?

Sam się z tym trochę zmagam. Staram się wychodzić na górę, znaleźć czas dla Pana na modlitwę, albo wyjazd na rowerze, albo spacer. I wiem, że to wymaga decyzji. Nie wystarczy powiedzieć: chciałbym się modlić, postaram się więcej ruszać. To musi być decyzja konkretna i głęboko umotywowana. Motywacja musi być bezinteresowna: ja chcę to zrobić dla Pana, chcę Go spotkać. Inne motywacje szybko się wypalają: poczucie obowiązku, chęć ugrania czegoś dla siebie, strach, zaspokajanie potrzeby religijnej itd.

Jednak pojawia się tutaj pewna trudność. Kiedy usiądę w ciszy, to nagle może się ze mnie coś wynurzyć. Rozproszenia, wewnętrzne dyskusje, spory z innymi, zajmowanie się sobą. W tej ciszy (odosobnieniu) może pojawić się nuda, niepokój, tysiące myśli, niechciane uczucia, które dopominają się zauważenia. Każdy z nas ma w sobie takie drzemiące potwory, które co rusz domagają się ofiar z czystych dziewic, czarne myśli, dołujące wspomnienia, pochowane w jakichś pieczarach. Niektóre są wyimaginowane, a niektóre wciąż skutecznie dożywiamy, na przykład przez użalanie się nad sobą i brak wdzięczności. Dopiero po czasie okazuje się, że często są to papierowe smoki, strachy na wróble, kurz.

Jednak Bóg spotyka nas tam, gdzie jesteśmy, tam, gdzie mamy kontakt z samymi sobą, a nie tam, gdzie nas nie ma, gdzie ciągle gnamy, przeskakujemy z jednego kwiatka na drugi. Nie musimy być perfekcyjni, wystarczy, że będziemy dla Pana.

Nie uciekaj od skupienia

Cisza zabija i ożywia. „Skupienie niszczy w nas zło” – pisze Simone Weil. Cisza jest niczym sito. Przesiewa całą tę ludzką biedę i uzdrawia. Niektóre obszary w nas, nieobjęte jeszcze przez miłość, są zamknięte w kufrach na kłódkę. Nie chcemy ich otwierać, bo to boli. Bronimy się. Dlatego niektórzy nie potrafią znieść siebie samych. Wolą żyć w chaosie, w zabieganiu, w ciągłym aktywizmie, w zajmowaniu uwagi czymkolwiek, byleby tylko te nieprzyjemne sprawy nie wyszły na jaw. I wyszukują mnóstwo różnych wymówek, im bardziej inteligentni, tym są one bardziej wysublimowane. I rozpaczliwie szukają uzdrowienia gdzie indziej, w chwilowych ucieczkach, przyjemnościach, które dają ulgę tylko na moment, w błyskawicznych receptach, pseudouzdrowicielach. Bo ucieczka nie uzdrawia, tylko na chwilę łagodzi ból.

Co Jezus odnajdywał w sobie w chwilach ciszy? Że jest kochany przez Ojca, że jest Jego Synem. To przeświadczenie dawało Mu niesamowitą siłę zarówno do pracy, do dzielenia się sobą, jak i do znoszenia przeciwności i tego, że niektórzy ludzie Go nie rozumieli i nie lubili.

W naszym sercu są też wspaniałe rzeczy, które są przesłonięte, czasem przywalone gratami i hałdami śmieci. Nie widzimy naszej prawdziwej wartości, która jest niezależna od naszych osiągnięć, porażek i wychowania. Często zapominamy, że „człowiek nosi w sobie cuda, których szuka poza sobą”. W naszym wnętrzu są nie tylko potwory, które zresztą pierwsze się narzucają, tak jak złe newsy w mediach. „Siedzenie w ciszy” pozwala nam na nowo odkryć, że istnieje w nas coś trwalszego i wspanialszego niż nasze słabości i grzechy, które znikną. Na pustyni spotykamy Pana, który nas wyzwala od lęków, ran, trosk, nasyca głody i pragnienia. Tam dowiadujemy się, że w nas jest także miłość, boski pierwiastek i zdolność do poświęcenia się.

Bo cisza uzdrawia.

O. Dariusz Piórkowski SJ/ RED. (za DEON.pl)