Pytanie o cierpienie nie jest tylko pytaniem o jego sens, ale również o nasze wyobrażenie Boga. I nie chodzi wcale o to, żeby się przekonywać, że Bóg nie jest sędzią, albo deliberować o Jego sprawiedliwości, ale o coś dużo głębszego.
Kiedy czytamy Stary Testament, możemy odnieść wrażenie, że Narodowi Wybranemu bardzo łatwo przychodziła interpretacja własnych porażek. Na pytanie dlaczego tak się stało, odpowiadano, że powodem był upadek moralny, czy też bałwochwalstwo. Było więc jasne dla Izraela, że ich własne klęski są karą od Boga.
To bardzo niepopularne dziś myślenie. Nie mieści się nam w głowie, że dobry Bóg, może nas karać za zło, że może stać biernie kiedy cierpimy za swoje własne błędy. I słusznie! Problem jednak w tym, że faktycznie doznajemy drążącego nas rozdźwięku między Bogiem, który jest dobry, a światem, w którym doświadczamy klęsk, upadku, grzechu i cierpienia. Wyrobiła się w nas koncepcja, że są na świecie takie rzeczywistości, które są zupełnie pozbawione Boga. Starożytni Żydzi doświadczane zło interpretowali jako karę od Najwyższego. Z głębi tego cierpienia wołali więc o miłosierdzie. Pewnym przełomem była Księga Hioba, księga o cierpieniu, którego człowiek nie jest w stanie zrozumieć, które nie musi być spowodowane grzechem, ale i które nie jest pozbawione obecności Boga.
Czasami mam wrażenie, że ulokowaliśmy sobie Boga wyłącznie na sklepieniu Kościoła. Do budynku wchodzimy co niedzielę. I o ile jesteśmy pewni, że Go tam spotkamy, o tyle całą resztę naszego życia postrzegamy jako sferę „prywatną”, do której On nie ma dostęp.
Patrzymy jednak na Hioba, a przede wszystkim na Jezusa, i widzimy, że cierpienie nie jest za karę, jednak postrzegamy je jako zupełnie oderwane od rzeczywistości Boga. Pojmujemy je jako coś z czym po prostu musimy się sami uporać, a jedyne czego nam potrzeba to może ewentualnie „trochę zdrowia, bo nie ma co mieszać Boga do tych rzeczy”, jak mi kiedyś powiedział jeden pan podczas kolędy kiedy go zapytałem o co możemy się wspólnie dla niego pomodlić. Czy jest jakieś wyjście z tego indywidualizmu?
Poszukiwanie jakiegoś statycznego celu naszej historii było charakterystyczne dla starożytnych. W każdym wydarzeniu poszukiwali oni ukrytego sensu, jakiegoś celu, który można pojąć ludzkim rozumem. Chrystus przynosi jednak nowe rozumienie historii. W Jezusie, wszystko co się dzieje może się stać miejscem kiedy to moja indywidualna historia może się stać historią Zbawienia. Jest to podejście które akcentuje, bliskość Boga i jego współuczestnictwo w naszym życiu. Odnajdujemy więc Boga, który staje się bliski. Kluczowe nie jest więc pytanie po co, ale z kim? Zasada linearnego myślenia, że akcja powoduje reakcję, niekoniecznie musi być jedynym sposobem myślenia Boga.
Spróbujmy jednak odwrócić nasze myślenie. Pomyślmy o świecie, który został stworzony, aby mógł się w nim objawić Bóg, czyli aby ten sam Bóg mógł sam się stać swoim stworzeniem. Ten świat, który mimo, że nie jest Bogiem, dąży do tego aby być pełen Jego obecności. I właśnie z tej różnicy między Stworzycielem i stworzeniem dążącym do swojej Pełni bierze się cierpienie. Bóg stając się człowiekiem wcielił się w każdą rzeczywistość, a więc i w dążenie stworzenia ku górze. Tak jak pisał Paweł do Rzymian: Stworzenie bowiem zostało poddane marności – nie z własnej chęci, ale ze względu na Tego, który je poddał – w nadziei, że również i ono zostanie wyzwolone z niewoli zepsucia, by uczestniczyć w wolności i chwale dzieci Bożych (Rz 8, 20-21). A że dążenie to jest radykalne, dlatego i obecność Jezusa w cierpieniu jest radykalna.
A co z tego dla nas? Z jednej strony możemy być pewni, że w cierpieniu nigdy nie jesteśmy sami, bo jest z nami Jezus. Z drugiej strony naszą jako Kościoła odpowiedzialnością jest towarzyszyć cierpiącym, aby Jego obecność była również fizyczna, jesteśmy przecież Jego mistycznym ciałem.